26 sierpnia, 19:05 dumnie wychodzę na płytę lotniska w Gdańsku. Witaj Ojczyzno.
165 dni poza domem, setki godzin w podróży, grubo ponad 25 000 pokonanych kilometrów, z czego 2500 w powietrzu, dwa razy tyle na kołach - rowerem, stopem, taksówką, marszrutką, autobusem czy ciężarówką, a nawet limuzyną. Pozostałe20 tysięcy - koleją. Ile na własnych nogach? Trudno zliczyć. Cztery państwa, dziesiątki miast, setki poznanych ludzi. Najgłębsze jezioro świata, najwyższy szczyt Syberii, pustynia Gobi, ocean, czwarty najwyższy budynek świata, nieokiełznana dzicz tajgi, a z drugiej strony subtropiki i największe, najprężniej rozwijające się aglomeracje świata. Najniższe i najwyższe temperatury, na jakie w życiu wystawiony był mój organizm, najdłuższe pokonywane pieszo odcinki i względne różnice wysokości . Upadki i wzloty, chwile euforii i zwątpienia. Spełnienie marzeń, realizacja celów, sprawdzenie swojej wytrzymałości i determinacji, a przede wszystkim ogrom nowych doświadczeń i niesamowite znajomości.
Irkuck - Moska - Sankt Petersburg - Helsinki - Turku - Gdańsk, tak ułożyła się moja droga "do domu" przez ostatnie 12 dni podróży. Cofnijmy się jednak jeszcze trochę wstecz, tak, aby nie pozwolić zerwać się biegowi wydarzeń, a przygodzie uchować przed moim wspomnieniem.
17 sierpnia gdzieś jeszcze przed, a patrząc już stąd -za, choć kto wie czy nie właśnie dokładnie na - Uralu, w mknącym pociągu poczyniłem notatkę, która do dziś nie ujrzała Waszych oczu. Zacznijmy zatem od niej...
Na Zachód
Jeśli napiszę, że pierwszy raz od pół roku jadę na Zachód, geograficznie nie będzie to do końca prawda, jednakże właśnie takie mam teraz odczucie. I coś w tym jest. Właśnie mija 51 godzina mojej podróży z Irkucka do Moskwy, leże na verhnei leżance i rozmyślam. I tak przez większość czasu. Podróż Transsibem to swego rodzaju ceremonia. Ceremonia życia codziennego, wyścig pomysłów na zabijanie nudy i walka z czasem, który w drodze na Zachód się cofa. 5 godzin gdzieś ot tak się rozmywa. Każda minuta w podróży jest po prostu o 4 sekundy dłuższa.
Ostatni tydzień na Syberii minął na żegnaniu się. Głównie z Bajkałem. Za cel naszej ostatniej wyprawy obraliśmy sobie półwysep Święty Nos, najbardziej oddalony z nadbajkalskich zakątków, do których dotychczas udało nam się dotrzeć. Koleją do Ułan Ude ponad 400km, później niemalże kolejne tyle marszrutką po bezdrożach Buriacji, aż do Ust-Bargruzina. Potem już tylko na stopa, najpierw łazikiem, a potem na pace koreańskiej ciężarówki wzdłuż wybrzeża zalewu bargruzińskiego. Słońce, góry, woda. Istna sielanka. Żeby nie było zbyt idealnie - komary i muszki dawały o sobie znać. Intensywnie. Miejsca przepiękne i jakby jeszcze nie tak tknięte wszechogarniającym syfem. I ku mej nieopisanej uciesze woda w jeziorze jakby ciepła. Jakby…
Mniej więcej w tym miejscu w laptopie skończyła się bateria, albo po prostu provodnik odegnał mnie od gniazdka, w którym ładować można tylko komórki i… golarki. Nie sądzę, żeby naładowanie laptopa wywołało kryzys energetyczny w Rosji, czy choćby zatrzymało pociąg, ale przepis jest przepisem, nawet jak jest durny i nikt go nie rozumie… i z przepisu należy go przestrzegać.
Ostatnie dwa dni w Irkucku mijają w pogoni za załatwianiem spraw bieżących - papierami, zakupami, a w końcu na pakowaniu. No i jeszcze pożegnanie z naszymi "ruskimi", zżyliśmy się przez ten kawałek czasu. Żegnają nas licznie i dosłownie - z szampańskim rozmachem. Już mi ich brakuje. Cokolwiek by ktokolwiek, kiedykolwiek nie powiedział o Rosjanach - ja wiem swoje.
84 godziny do Moskwy mijają… po prostu mijają. Nie jestem w stanie ocenić jak. Raz mam wrażenie, że się dłużą, innym razem, że uciekają zbyt szybko. W Moskwie spędzamy cały dzień, włócząc się ot, z mniej lub bardziej obranym celem. Lubię to miasto, nie zastanawiałem się jeszcze dlaczego, po prostu to czuję. Wieczorem, siedząc w Parku Pobiedy przechodzi mi przez głowę myśl - będę tu pracował. Czemu nie?
Budzimy się w Piterze. Dworzec Ładożski robi wrażenie. Nowoczesny, nie ma co. Kolejne cztery noce spędzamy w ciasnym mieszkanku młodego informatyka Artema, który gości nas zupełnie bezinteresownie. Nocleg wytrzaśnięty z kapelusza. Niemalże. Agata przeszukuje sprawnie zasoby CouchSurfing.com. Artem jako wręcz fanatyk Gaza M-20 Pobeda, znanego nam bardziej jako Warszawa podsuwa mi artykuł z polskiej gazety Motor… z 1957roku.Próbuję swoich sił w tłumaczeniu na rosyjski archaicznego tekstu technicznego, jego efekty powinny być widocznie wkrótce na jego stronie. Sam jestem ciekaw.
Chciałoby się napisać - Petersburg jaki jest każdy widzi. W końcu niemalże każdy "bardziej" dorosły, a i wielu młodszych zetknęło się z tym miastem, choćby w czytankach z podręcznika do rosyjskiego.
Paryż czy Wenecja Północy, jak na moje pasują oba określenia, ani w Paryżu, ani w Wenecji nie byłem. Miasto arcyinteresujące, choć jak na moje wcześniejsze doświadczenia zdecydowanie mało rosyjskie. Gdzie podział się chaos i "słowiańska rozpierducha"? Wszystko przemyślane i rozplanowane. Carzyna Piotr miał łeb. Arterie, aleje, ulice, uliczki i zaułki. Jakże urokliwe, chętnie pozują do mojego obiektywu. Przyjemna odmiana. 5 dni po 12h na nogach. Zobaczyliśmy wszystko co się dało, albo nawet więcej, wykorzystując uroki posiadania rosyjskiej legitymacji studenckiej, otwierającej drzwi do wszelkich interesujących przybytków - za darmo lub za symboliczną opłatą. Godne zwieńczenie półrocznej przyjaźni z Rosją.
Artem zdradza nam, jak za 6 euro dojechać do Helsinek. Za bilet do fińskiej stolicy wyłożyć musimy 50zł, jednakże w siateczkach grzecznie wieziemy paczuszkę papierosów, za którą po przekroczeniu granicy otrzymujemy od dobrej pani z autobusu 12 europejskich pieniążków.
Już na przejściu granicznym czuć zbliżającą się "wyższą" cywilizację. Ruscy wypuszczają nas bez problemu, choć braki w papierach są, ale i scenariusz na wytłumaczenie dlaczego brak u nas rejestracji w Petersburgu, wydaje się być całkiem spójny. Granicę przekraczamy w nocy, omija nas szok związany z gwałtowną zmianą "scenografii". Zmieniamy bajki. Z Wilka i Zająca budzimy się w świecie Muminków. Dosłownie.
Porażający spokój, cisza, uporządkowanie, funkcjonalność. Miłe miejsce… dla emeryta. Po Helsinkach wędrujemy kilka godzin delektując się deszczową sielanką. Popołudniu na wylotówkę zawozi nas autobus. Dalej do Turku pojedziemy na stopa. Kuba żartuje - to nie Rosja, tu za brak biletu nie strzelają. Jedziemy na gapę. Z punktu widzenia ułożonego Fina zjawisko musi być szalenie zabawne. Trzy łebki o wyraźnie słowiańskich rysach z ogromnymi plecakami… i walizką, wymachujące na poboczu tuż przed wjazdem na autostradę, gdzie nawet nie wolno się zatrzymywać. Nie jest tak źle jakby mogło się wydawać, niektórzy nawet do nas machają z pozdrowieniem. Jak szaleć to szaleć. Zatrzymuje się puściutki mikrobus i mimo, że nastawieni byliśmy na podróż raczej w pojedynkę to zabiera nas wszystkich z bagażami niemalże do samego Turku. No niemalże, bo pokonanie ostatniego odcinka 20km zajmuje nam zdecydowanie dłużej. Wydostanie się ze stacji na przedmieściach nie jest takie łatwe. W końcu zatrzymuje się dziewczyna w Polo. Po upchnięciu moich plecaków miejsce zostaje tylko na przednim siedzeniu. Składam się w harmonijkę i domykam drzwi. Czy tutaj ktoś w ogóle jeździ na stopa? - zagaduję prowadzącą. Nie bardzo, jak się okazuje. Bo niby po co? Po jakimś czasie w Turku dołączają do mnie Kuba z Agatą. Dwa dni do odlotu spędzamy u Erno, znajomego Agaty. Turku podoba mi się zdecydowanie bardziej, niż Helsinki. Ale czy tylko dlatego, że w Helsinkach nie zobaczyłem prawie nic, a w Turku wszystko? Może. Do Finlandii jeszcze wrócę.
Misja bloga się zakończyła. Oczywiście będzie on wisiał w sieci, a kto wie, kiedy jeszcze odżyje, kto wie komu się jeszcze przyda, a kogo zainteresuje.
Właśnie teraz chciałbym podziękować wszystkim czytelnikom za uwagę. Świadomość, że owo słowo pisane do kogoś dociera jest motywujące podczas płodzenia dziennika. Podziękować chciałbym również moim towarzyszom podróży, za to, że po prostu byli, wszystkim napotkanym życzliwym ludziom, no a przede wszystkim rodzicom za wsparcie, również finansowe, bo bez którego mógłbym pobłądzić sobie co najwyżej palcem po mapie, albo kursorem myszki po Google Maps;) Dziękuję!
Mam nadzieję zorganizować, zapewne w październiku, pokaz zdjęć i poopowiadać jeszcze kilka mniej i bardziej ciekawych historii, na które zabrakło tutaj miejsca. Czujcie się zaproszeni. O szczegółach nie omieszkam poinformować. Z czasem internetowe światło ujrzą również fotografie z dalszej części podróży. Także nie zapominajcie o Zesłanym.
165 dni poza domem, setki godzin w podróży, grubo ponad 25 000 pokonanych kilometrów, z czego 2500 w powietrzu, dwa razy tyle na kołach - rowerem, stopem, taksówką, marszrutką, autobusem czy ciężarówką, a nawet limuzyną. Pozostałe20 tysięcy - koleją. Ile na własnych nogach? Trudno zliczyć. Cztery państwa, dziesiątki miast, setki poznanych ludzi. Najgłębsze jezioro świata, najwyższy szczyt Syberii, pustynia Gobi, ocean, czwarty najwyższy budynek świata, nieokiełznana dzicz tajgi, a z drugiej strony subtropiki i największe, najprężniej rozwijające się aglomeracje świata. Najniższe i najwyższe temperatury, na jakie w życiu wystawiony był mój organizm, najdłuższe pokonywane pieszo odcinki i względne różnice wysokości . Upadki i wzloty, chwile euforii i zwątpienia. Spełnienie marzeń, realizacja celów, sprawdzenie swojej wytrzymałości i determinacji, a przede wszystkim ogrom nowych doświadczeń i niesamowite znajomości.
Irkuck - Moska - Sankt Petersburg - Helsinki - Turku - Gdańsk, tak ułożyła się moja droga "do domu" przez ostatnie 12 dni podróży. Cofnijmy się jednak jeszcze trochę wstecz, tak, aby nie pozwolić zerwać się biegowi wydarzeń, a przygodzie uchować przed moim wspomnieniem.
17 sierpnia gdzieś jeszcze przed, a patrząc już stąd -za, choć kto wie czy nie właśnie dokładnie na - Uralu, w mknącym pociągu poczyniłem notatkę, która do dziś nie ujrzała Waszych oczu. Zacznijmy zatem od niej...
Na Zachód
Jeśli napiszę, że pierwszy raz od pół roku jadę na Zachód, geograficznie nie będzie to do końca prawda, jednakże właśnie takie mam teraz odczucie. I coś w tym jest. Właśnie mija 51 godzina mojej podróży z Irkucka do Moskwy, leże na verhnei leżance i rozmyślam. I tak przez większość czasu. Podróż Transsibem to swego rodzaju ceremonia. Ceremonia życia codziennego, wyścig pomysłów na zabijanie nudy i walka z czasem, który w drodze na Zachód się cofa. 5 godzin gdzieś ot tak się rozmywa. Każda minuta w podróży jest po prostu o 4 sekundy dłuższa.
Ostatni tydzień na Syberii minął na żegnaniu się. Głównie z Bajkałem. Za cel naszej ostatniej wyprawy obraliśmy sobie półwysep Święty Nos, najbardziej oddalony z nadbajkalskich zakątków, do których dotychczas udało nam się dotrzeć. Koleją do Ułan Ude ponad 400km, później niemalże kolejne tyle marszrutką po bezdrożach Buriacji, aż do Ust-Bargruzina. Potem już tylko na stopa, najpierw łazikiem, a potem na pace koreańskiej ciężarówki wzdłuż wybrzeża zalewu bargruzińskiego. Słońce, góry, woda. Istna sielanka. Żeby nie było zbyt idealnie - komary i muszki dawały o sobie znać. Intensywnie. Miejsca przepiękne i jakby jeszcze nie tak tknięte wszechogarniającym syfem. I ku mej nieopisanej uciesze woda w jeziorze jakby ciepła. Jakby…
Mniej więcej w tym miejscu w laptopie skończyła się bateria, albo po prostu provodnik odegnał mnie od gniazdka, w którym ładować można tylko komórki i… golarki. Nie sądzę, żeby naładowanie laptopa wywołało kryzys energetyczny w Rosji, czy choćby zatrzymało pociąg, ale przepis jest przepisem, nawet jak jest durny i nikt go nie rozumie… i z przepisu należy go przestrzegać.
Ostatnie dwa dni w Irkucku mijają w pogoni za załatwianiem spraw bieżących - papierami, zakupami, a w końcu na pakowaniu. No i jeszcze pożegnanie z naszymi "ruskimi", zżyliśmy się przez ten kawałek czasu. Żegnają nas licznie i dosłownie - z szampańskim rozmachem. Już mi ich brakuje. Cokolwiek by ktokolwiek, kiedykolwiek nie powiedział o Rosjanach - ja wiem swoje.
84 godziny do Moskwy mijają… po prostu mijają. Nie jestem w stanie ocenić jak. Raz mam wrażenie, że się dłużą, innym razem, że uciekają zbyt szybko. W Moskwie spędzamy cały dzień, włócząc się ot, z mniej lub bardziej obranym celem. Lubię to miasto, nie zastanawiałem się jeszcze dlaczego, po prostu to czuję. Wieczorem, siedząc w Parku Pobiedy przechodzi mi przez głowę myśl - będę tu pracował. Czemu nie?
Budzimy się w Piterze. Dworzec Ładożski robi wrażenie. Nowoczesny, nie ma co. Kolejne cztery noce spędzamy w ciasnym mieszkanku młodego informatyka Artema, który gości nas zupełnie bezinteresownie. Nocleg wytrzaśnięty z kapelusza. Niemalże. Agata przeszukuje sprawnie zasoby CouchSurfing.com. Artem jako wręcz fanatyk Gaza M-20 Pobeda, znanego nam bardziej jako Warszawa podsuwa mi artykuł z polskiej gazety Motor… z 1957roku.Próbuję swoich sił w tłumaczeniu na rosyjski archaicznego tekstu technicznego, jego efekty powinny być widocznie wkrótce na jego stronie. Sam jestem ciekaw.
Chciałoby się napisać - Petersburg jaki jest każdy widzi. W końcu niemalże każdy "bardziej" dorosły, a i wielu młodszych zetknęło się z tym miastem, choćby w czytankach z podręcznika do rosyjskiego.
Paryż czy Wenecja Północy, jak na moje pasują oba określenia, ani w Paryżu, ani w Wenecji nie byłem. Miasto arcyinteresujące, choć jak na moje wcześniejsze doświadczenia zdecydowanie mało rosyjskie. Gdzie podział się chaos i "słowiańska rozpierducha"? Wszystko przemyślane i rozplanowane. Carzyna Piotr miał łeb. Arterie, aleje, ulice, uliczki i zaułki. Jakże urokliwe, chętnie pozują do mojego obiektywu. Przyjemna odmiana. 5 dni po 12h na nogach. Zobaczyliśmy wszystko co się dało, albo nawet więcej, wykorzystując uroki posiadania rosyjskiej legitymacji studenckiej, otwierającej drzwi do wszelkich interesujących przybytków - za darmo lub za symboliczną opłatą. Godne zwieńczenie półrocznej przyjaźni z Rosją.
Artem zdradza nam, jak za 6 euro dojechać do Helsinek. Za bilet do fińskiej stolicy wyłożyć musimy 50zł, jednakże w siateczkach grzecznie wieziemy paczuszkę papierosów, za którą po przekroczeniu granicy otrzymujemy od dobrej pani z autobusu 12 europejskich pieniążków.
Już na przejściu granicznym czuć zbliżającą się "wyższą" cywilizację. Ruscy wypuszczają nas bez problemu, choć braki w papierach są, ale i scenariusz na wytłumaczenie dlaczego brak u nas rejestracji w Petersburgu, wydaje się być całkiem spójny. Granicę przekraczamy w nocy, omija nas szok związany z gwałtowną zmianą "scenografii". Zmieniamy bajki. Z Wilka i Zająca budzimy się w świecie Muminków. Dosłownie.
Porażający spokój, cisza, uporządkowanie, funkcjonalność. Miłe miejsce… dla emeryta. Po Helsinkach wędrujemy kilka godzin delektując się deszczową sielanką. Popołudniu na wylotówkę zawozi nas autobus. Dalej do Turku pojedziemy na stopa. Kuba żartuje - to nie Rosja, tu za brak biletu nie strzelają. Jedziemy na gapę. Z punktu widzenia ułożonego Fina zjawisko musi być szalenie zabawne. Trzy łebki o wyraźnie słowiańskich rysach z ogromnymi plecakami… i walizką, wymachujące na poboczu tuż przed wjazdem na autostradę, gdzie nawet nie wolno się zatrzymywać. Nie jest tak źle jakby mogło się wydawać, niektórzy nawet do nas machają z pozdrowieniem. Jak szaleć to szaleć. Zatrzymuje się puściutki mikrobus i mimo, że nastawieni byliśmy na podróż raczej w pojedynkę to zabiera nas wszystkich z bagażami niemalże do samego Turku. No niemalże, bo pokonanie ostatniego odcinka 20km zajmuje nam zdecydowanie dłużej. Wydostanie się ze stacji na przedmieściach nie jest takie łatwe. W końcu zatrzymuje się dziewczyna w Polo. Po upchnięciu moich plecaków miejsce zostaje tylko na przednim siedzeniu. Składam się w harmonijkę i domykam drzwi. Czy tutaj ktoś w ogóle jeździ na stopa? - zagaduję prowadzącą. Nie bardzo, jak się okazuje. Bo niby po co? Po jakimś czasie w Turku dołączają do mnie Kuba z Agatą. Dwa dni do odlotu spędzamy u Erno, znajomego Agaty. Turku podoba mi się zdecydowanie bardziej, niż Helsinki. Ale czy tylko dlatego, że w Helsinkach nie zobaczyłem prawie nic, a w Turku wszystko? Może. Do Finlandii jeszcze wrócę.
Misja bloga się zakończyła. Oczywiście będzie on wisiał w sieci, a kto wie, kiedy jeszcze odżyje, kto wie komu się jeszcze przyda, a kogo zainteresuje.
Właśnie teraz chciałbym podziękować wszystkim czytelnikom za uwagę. Świadomość, że owo słowo pisane do kogoś dociera jest motywujące podczas płodzenia dziennika. Podziękować chciałbym również moim towarzyszom podróży, za to, że po prostu byli, wszystkim napotkanym życzliwym ludziom, no a przede wszystkim rodzicom za wsparcie, również finansowe, bo bez którego mógłbym pobłądzić sobie co najwyżej palcem po mapie, albo kursorem myszki po Google Maps;) Dziękuję!
Mam nadzieję zorganizować, zapewne w październiku, pokaz zdjęć i poopowiadać jeszcze kilka mniej i bardziej ciekawych historii, na które zabrakło tutaj miejsca. Czujcie się zaproszeni. O szczegółach nie omieszkam poinformować. Z czasem internetowe światło ujrzą również fotografie z dalszej części podróży. Także nie zapominajcie o Zesłanym.
"Podroż jest po prostu stosunkowo zdrowym rodzajem narkotyku"Do zobaczenia w drodze!A. Stasiuk
1 komentarz:
Twój blog jest niesamowity... nie mogę przeżyć tego, że prawdopodobnie już się skończył.
Prześlij komentarz