Pokazywanie postów oznaczonych etykietą chiny. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą chiny. Pokaż wszystkie posty

 Morze Chinskie, Zolte czy ocean? 3 in 1 środa, 23 lipca 2008

Południe Chin zostawiamy za nami i mkniemy na wschód. We wtorek popołudniu wylądujemy w Szanghaju, gdzie poza małym zwiedzaniem i wyprawą nad ocean, wypada oczywiście spędzić trochę czasu na zakupach. Plan mamy taki żeby wykąpać się jednocześnie w morzu chińskim, żółtym i jeszcze oceanie, nie prawdopodobnie lepszego miejsca niż Szanghaj, chyba. W pierwotnych planach miał być Hong Kong, ale oboje dostaliśmy tylko jednokrotne wizy (wjazd do HK uznawany jest jako opuszczenie terytorium CHRL), a czas nie pozwala nam niestety na zbytnie eksperymenty.

Dzień 16 - 19.07
Jazda hardseaterem to ciekawe, w pełni tego słowa znaczenia, doświadczenie. Trudno spodziewać się cudów płacąc za 24h podróż coś koło 50zł, trzeba za to dołożyć dużo od siebie - przede wszystkim wytrwałości. Twarda, wąska ławka z oparciem pod kątem prostym, setki oczu wlepionych w ciebie, no i te chińskie zwyczaje... Byle do przodu.
Guilin przywitał nas jak to przystało na tą strefę klimatyczną - "deszczykiem". W sumie to żadna różnica czy jest się mokrym od deszczu czy od potu, który chcąc niechcąc leje się tu z człowieka hektolitrami. Kupienie biletów do Szanghaju na poniedziałek okazało się też wyzwaniem, ale koniec końców udało się mniej więcej tak jak chcieliśmy. Błądząc po Guilin, podążając za wskazówkami z przewodnika w końcu trafiamy do hostelu. W barze na dole poznajemy Agnieszkę i Pawła z Poznania. Guilin jest właściwie tylko naszym miejscem przesiadkowym, więc będziemy mykać stąd czym prędzej.

Dzień 17 - 20.07
Żebyśmy pospali to nie powiem, ale ciężko wylegiwać się w wyrze, gdy tyle atrakcji wokół. Poranna przechadzka po mieście i utwierdzamy się w przekonaniu, że nie na tu nic specjalnie ciekawego. Z nowymi znajomymi jedziemy do Yangshuo, miejsca naprawdę bajecznego. Dużo mógłbym pisać. Popoludnie spedzamy relaksujac sie i szwedajac po miescinie. Atrakcja dnia jest rejs po rzece Li. Takich widokow sie nie zapomina.
Co dzialo sie dalej i jak dotarlismy do Szanghaju o tym wkrotce. Tymczasem przesylam pozdrowienia znad oceanu. Wlasnie lecimy na plaze w Jinshan.

 "Plan dla orłów" niedziela, 20 lipca 2008


Jesteśmy w drodze z Chengdu w Siczuanie do Guilin, który będzie najdalej wysuniętym na południe punktem naszej wyprawy. Właśnie - jesteśmy, od wtorku mam już towarzysza podróży. Notatkę piszę na telefonie, nie bardzo więc mam jak sprawdzić na czym skończyłem ostatnio. Wróćmy jednak do poniedziałku. Xian zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Pięciomilionowa nowoczesna metropolia, której pozazdrościć mogłoby niejedno zachodnioeuropejskie państwo, a z drugiej strony najstarsza stolica Państwa Środka z zachowanym w pełni 12km murem miejskim pamiętający pierwsze dynastie chińskie. Kombinacja warta uwagi. Wieczór spędzam z laptopem w hostelowej knajpce. Zasypiam pisząc poprzedniego posta.

Dzień 12 - 15.07
Radek będzie po 19, mam zatem cały dzień. Z główną atrakcją - Armią Terakotową i tzw. Wschodnim szlakiem poczekam do środy. Decyduję się ruszyć na zachód od miasta. Do świątyni Famen Si zawieźć ma mnie autobus z dworca kolejowego, jednak zamiast do niego trafiam na chińską wycieczkę zorganizowaną, która mnie przygarnia. O ile cesarskie grobowce nie robią na mnie specjalnego wrażenia, to święte wzgórze Hua Shan już całkiem, a Famen Si z relikwią palca Buddy i jej muzeum podobają mi się bardzo. Na dworcu kolejowym w Xian ląduje ciut po 19. - Wysiadłem właśnie z 5 wagonu - odbieram sms. Uczucie nie do opisania. Środek Chin i spotkanie jakby ot tak na piwo. Pomimo 30h podróży i pokonania na twardej ławce 2600km z Urumqi, Radek był gotów do boju, rzuciliśmy więc plecaki do hostelu i ruszyliśmy do dzielnicy muzułmańskiej. Knajpki, kawiarenki, herbaciarnie i sklepiki, życie toczy się na ulicach, a półmrok nadaje wyjątkowego klimatu. Wnikamy do jednego z ogromu lokali. Na stołach kociołki i każdy pichci sobie według uznania. Kelner o dziwo nie chińczyk, ale też nie europejczyk. Ujgur - mówi Radek i zaczyna konwersację. Zostajemy wtajemniczeni - z półek wybieramy kawałki mięsa, warzyw i owoców morza, jeszcze worek baraniny i gotujemy. Bajka. Zostawiamy śmieszne pieniądze. Jeszcze piwko przy południowej bramie murów miejskich, dla uczczenia spotkania oczywiście. Tematy do rozmów się nie kończą.

Dzień 13 - 16.07
O 20 odjeżdża nasz pociąg do Chengdu, mamy zatem niemalże cały dzień. Terakotowa Armia jako jedna z głównych atrakcji turystycznych Chin jest oblegana przez zwiedzających, nic dziwnego, ewenement na skalę światową - imponujące, ale niespecjalnie zadziwiające. W Xian wypożyczamy rowery i na szanghajskich "kozach" rozpocznamy szaleńczą pogoń po mieście... Zabawa kończy się gdy Radkowi odpada pedał, a po jego gwincie nie na śladu. Trudno. Wspinamy się jeszcze na mur spojrzeć na miasto z góry, a potem taksówką gonimy pociąg. Podoba mi się, że taksówki są tu niemalże czterokrotnie tańsze niż u nas, a do tego kierowcy wyczuwają kiedy się śpieszysz i potrafią naprawdę błyskawicznie przebrnąć przez zatłoczone miasto. Zasypiany na wygodnych leżankach w yingwo.

Dzień 14 - 17.07
Noc w hardsleeperze to naprawdę luksus, w ogóle nie czuć pokonywanych setek, a nawet tysięcy kilometrów. "Plan dla orłów" to nieodłączny element każdej wyprawy, przychodzi bowiem moment kiedy chce się zobaczyć o wiele więcej, niżeli pozwala czas. Padło na Siczuan - Chengdu, Leshan i Emei Shan w niecałe dwa dni, niemożliwe? Bzdura. W Chengdu kupujemy bilety do Guilin, na następny dzień wieczór. Tniemy po kosztach, ale nie po przygodach. 24h w hardseaterze - spotkany brytyjczyk patrzy na nas conajmniej jak na głupich. Taksówka i mkniemy na południowy dworzec autobusowy. W Leshan czeka na nas największy na świecie, ponad 70m, Budda wykuty w skale. Chcielibyśmy zostać tam trochę dłużej, ale nie rezygnujemy z planu, mimo lekkiego niedosytu. O 18.30 odjeżdza ostatni autobus do Emei. Wspieram swoje siły lokalnym przysmakiem - mapo tofu, tofu podawanym w piekielnie ostrym sosie chili-czosnkowym. Gorąco. Dlaczego piszę o jedzeniu? To po prostu nieodłączną atrakcja podczas podróży po tym kraju i dostarcza wiele frajdy, szczególnie gdy wybiera się w ciemno z tajemniczego menu. Zamieniamy autobus miejski na taryfę i mkniemy na dworzec... kto by przypuszczał, że nie na ten, podczas gdy kierowca upierał się, że istnieje tylko jeden. Dopiero bilet na którym tu przyjechaliśmy uświadamia mu, że wylądowaliśmy zupełnie gdzie indziej, niż zostały nasze plecaki. Autobus odjeżdża bez nas, ale mimo chwili zwątpienia nie rezygnujemy. Skoro taksówki są takie tanie to czemu by nie? Taksometr off i mkniemy autostradą w stronę świętej góry. 30km.Panujący u stóp góry klimat przywodzi na myśl tropiki, po kilku minutach wspinaczki jesteśmy całkowicie mokrzy. Żądni mistycznych doznań decydujemy się na nocleg w żeńskim klasztorze Fuhu Si. Krajobraz wokół jest nie do opisania. Świątynia pośród tętniącej źyciem, niemalże tropikalnej puszczy. Czar delikatnie pryska, gdy jedna z sióstr prowadzi nas do naszego dwuosobowego pokoju z dwoma ogromnymi łożami, tv i klimą. Nie takie się ma wyobrażenia o nocowaniu w buddyjskim klasztorze, ale i to ma swoje plusy.

Dzień 15 - 18.07
Wstajemy skoro świt, musimy dotrzeć jeszcze trochę wyżej. Zwiedzamy klasztor, następnie dostajemy się gdzieś na wysokość połowy góry. Za wstęp wstęp w głąb żądają horrendalnej kwoty, dyskretnie omijamy wejście i pniemy się w górę, nie unikając jednak uwagi strażników. Wracamy na dół, bilety do Chengdu dostajemy dopiero na 13, za to mile zaskakuje nas bezprzewodowy internet na dworcu. Pandy czekają. Dostanie się z południowego dworca autobusowego do oddalonego o 10km na północ od miasta, centrum hodowli pand to też nie takie hop siup. Ostatecznie 5zł od łebka to nie fortuna, lecimy. Panda w jej naturalnym środowisku to dla mnie duże wow, szkoda, że pora trochę nie ta, bo większosć zwierzaków leży odłużonych w letargu. Obserwacja kotlujących się młodych rekompensuje wszystko. National treasure, jak podpowiadają tabliczki. Zdecydowanie. Wydostać się z powrotem nie jest tak łatwo, ostatecznie na pociąg podrzuca nas swoim chińskim wehikułem jakaś kobieta. Nie dziwie się, że te auta nie przechodzą testów zderzeniowych. Plan zrealizowany w 100%. Pchamy się do hardseatera. Let the party started.

Do Guilin docieramy w sobotę wieczorem, pora trochę odetchnąć przed Szanghajem i Pekinem.

 Yingzuo wuzuo wtorek, 15 lipca 2008

Wiele tematów rozpocząłem i nie skończyłem, wiele rzeczy obiecałem napisać, a nie napisałem, tymczasem wciąż tyle nowych wrażeń i przemyśleń. Tak już chyba musi być, chaos to nieodłączny atrybut notatek z podróży. Swoją drogą czy polskie media wspominały coś o zamieszkach opozycji w Ułan Bator 1 lipca?

Zmieniłem zdanie, Chinki nie tyle co nie są brzydkie - są śliczne. I tak się ładnie uśmiechają. No dobra, nie wszystkie. Ciekawe kiedy mi się opatrzą. To tak w ramach stałej rubryki "dygresje".

Wróćmy do niedzieli rana. Ostatni wpis płodziłem "na kolanie" w kafejce w Taiyuanie oczekując na pociągu do Pingyao. I o chińskich kafejkach słów kilka. Ogromne , ciemne sale z kilkudziesięcioma komputerami, a te z ogromniastymi ponad dwudziestocalowymi wyświetlaczami. System ocenzurowany tak, że do dyspozycji tylko przeglądarka, jakiś tam chiński komunikator i odtwarzacz. Chińczykom do szczęścia starcza, mi jest ciężko, bo nawet ikonki są inne. Lepiej gapić się w swój monitor, dookoła nic ciekawego, delikatnie mówiąc... syf. Pierwszy dzień w Chinach był tak intensywny, że poza kolacja w restauracji nie miałem kontaktu z chińskim jedzeniem. Do czego pnę, mianowicie moja ulubionej gry - co mamy dzisiaj do jedzenia. Zaczęło się właśnie w niedzielę rano, gdy żołądek dał mi znać, że pora na śniadanie. Wyleciwszy z kafejki wstąpiłem do pierwszego przybytku przypominającego sklep spożywczy. No i tu się zaczynają schody, a może raczej główna rozrywka. Chodzę i patrzę jak głupi na towar na półkach. Kolorowe i pstrokate opakowania nie zwiastują zupełnie niczego, tym bardziej napisy. Z napojami jest trochę łatwiej, z reguły widać co jest w butelce. Losuję. Na śniadanie miałem krakersy-markizy o smaku wściekło-cytrynowym i płaskie bułeczki żytnio-niewiemjakie z sezamem, może być. Popołudniu wstępuję do supermarketu… ale do tego jeszcze wrócimy.

Jak wspominałem bilet na pociąg do Pingyao przypadł mi w najniższej klasie, a żeby było bardziej hardcorowo no to bez miejscówki. To właśnie te dwa magiczne słowa z tytułu - yingzuo, czyli tzw. hard seater, cos jak nasz osobowy, a wuzuo to bilet upoważniający do wejścia do pociągu, co w tutejszych realiach bywa najtrudniejsze. 100km do przejechania, 100km niezapomnianych wrażeń. Że niby wielkie halo z przejażdżki pociągiem. Zacznijmy od początku. Na dworcu zjawiam się ponad 2h wcześniej, skanowanie bagażu i jestem wpuszczony do poczekalni. Na peron nikt nie wyjdzie dopóki nie otworzą się bramki. Siadam jak najbliżej niej, będę musiał wywalczyć sobie miejsce. Kolejka do bramki się zagęszcza. Setki, tysiące ludzi. Mam dobrą pozycję. Niecałe 30min przed odjazdem pojazdu bramki się otwierają. Ready, steady, go! Pobieglim. Dziadki z worami na plecach, babcie z wózkami, każdy taszczy ile uniesie. I ja, jeden plecak na plecach, drugi na brzuchu. Dobiegam w czołówce i gramole się do wagonu, na siedzenie nie ma szans, ale zdobywam miejsce na półce na bagaż. Zagęszcza się, drzwiami, oknami dopakowywany jest towar, mniej i bardziej żywy. Na peronie konduktorka coś krzyczy i gwiżdże, że mam się posunąć, odkrzykuję jej po polsku, że nie ma bata, bo już sobie plecak wsadziłem, o! Po chwili nie ma już gdzie przestawić nogi. Jedziemy, boję się myśleć, że będę musiał wysiąść. Jestem główną atrakcją wycieczki. Każdy coś do mnie gada, coś tam chce, a ja tylko, żeby mi powiedzieli kiedy mam wysiąść. Po półtorej godziny ustalają wspólną wersję - wysiadam. Plecak na głowę i posuwam się w kierunku wyjścia, tłum wyciąga ręce i mój dobytek wędruje do przodu. Dworzec. Planuje wydostać się stąd jeszcze dzisiaj wieczorem, więc muszę zakręcić się za biletem. Miejscowy naciągacz hotelowy mówi mi, że biletów na dziś już nie ma i choć tak bardzo prawdopodobne to coś mu nie dowierzam. Rozszyfrowuje numery pociągów do Xian i odczekuję swoje w kolejce. Miłe zaskoczenie, biletów od koloru do wyboru. Biorę yingwo, czyli najtańszą leżankę, coś jakby plackarta w sowieckich pociągach, tylko, że 3 poziomową. Wybieram środkową, jakoś najbardziej przypadła mi do gustu.
Pingyao to niesamowite miejsce. Zamknięte w murach miasto, jakby zatrzymało się w czasie i to gdzieś głęboko w XIX wieku. Wąskie uliczki, niska tradycyjna zabudowa, sklepiki i knajpki, zamiast samochodów ryksze, osiołki i rowery. Jak w bajce. Rozkoszuje się błądzeniem po niezliczonych zaułkach. Zapamiętajcie tą nazwę tej mieściny.
Przed dalszą drogą zapuszczam się jeszcze do miejscowego supermarketu. Nic w tym w sumie dziwne, no z małym ale. Oni mają wszystkie produkty inne, niż u nas! I znów jak głupi wpatruję się w półki, a Chińczycy w mój koszyk, ciekawi, co kupuje "białas".
W pociągu szlifuję mój chinenglish i snuję pogawędki z rówieśnikami. Zasypiam szybko.

Dzień 11 - 14.07
Przyzwyczaiłem się do spania w pociągach, trzy ostatnie wieczory do snu słuchałem stukotu setek mijanych kilometrów. Xian. Na dworcu zagadują mnie dwie miłe dziewczyny wysłane z hostelu Xian Zi Men, długo nie muszą mnie przekonywać - prysznic, Internet wifi, 40 yuanów, czyli mniej niż 13zł za dobę. Odwożą mnie ładnie do hostelu i zakwaterowują. Profesjonalnie. Xian to bardzo przyjemne miasto, z jednej strony zabytki i tradycyjna architektura wraz z miejskimi murami otaczającymi całe centrum, z drugiej nowoczesne arterie z ekskluzywnymi butikami, których pozazdrościć mogła by niejedna europejska stolica. Kontrasty, sklepy Prady i Vuitton, a przed nimi biedni wieśniacy sprzedający skarpetki, warzywa i inne wynalazki.
Stara podróżnicza mądrość mówi, żeby jadać tam gdzie widać dużo ludzi. W Chinach to się chyba nie sprawdza. Wygłodzony zachodzę do lokalnego fastfoodu, którego nazwy nie potrafię przeczytać. Oglądam obrazki i palcem wskazuję na zestaw - wygląda na makaron. Do zestawu dostaje jeszcze lokalne pierożki. Jedzenie pałeczkami mam już jako tako opanowane, choć o wypracowanej technice trudno mówić. Pierwsza porcja ląduje na spodniach…

A teraz idę spać. Dokończę. Ale nie obiecuję.

 Kocham ten kraj! No prawie;) niedziela, 13 lipca 2008

Tak jak sie spodziewalem - cenzura nastapila. O ile jeszcze w Datongu moglem spokojnie zalogowac sie na bloggera, teraz juz nie, dlatego umieszcze posta za posrednictwem poczty, powinno sie udac.
Dlaczego kocham? Pierwsze wrazenie bardzo pozytywne, az nadspodziewanie. Usmiechnieci ludzie, na ulicach czysto, uporzadkowanie i cywilizowanie, a do tego poczucie bezpieczenstwa. W zadnym kraju nie czulem sie tak bezpiecznie, sam nie wiem dlaczego. I to ma byc panstwo komunistyczne? Eeee.
Do tego te jedzenie... no i Chinki - brzydkie nie sa.
Wrocmy jednak do wczorejszego poranka.

Dzień 9 - 12.07
Cala noc w pociagu przespalem, podajac tylko polprzytomnie paszport do kontroli granicznej. Obylo sie bez problemow. O 8 rano wtoczylismy sie na stacje w Datongu. Przewodnik pisal, ze obskornie i brzydko, ale od tego czasu chyba postawili nowy dworzec. Przyjemnie. Jedyni obcokrajowcy wysiadajacy z pociagu to ja i Dixie. 77 letnia amerykanka, ktora samotnie podrozuje po Azji z dwoma walizkami. Respect! Pomoglem jej targac dobytek. Na dworcu wyhaczyl nas juz gosc z CITS, takiego panstwowego biura turystycznego, co to ma w zwyczaju pomagac turystom. Za drobna prowizja zalatwili mi bilet to Taiyuanu, a ja skusilem sie na ich propozycje zorganizowanej wycieczki. Sam w zyciu bym tam nie dotarl w ciagu dnia, wiec za jakies 30zl jezdzilem z nimi caly dzien, napierw do Wiszacego Klasztoru, a potem do niesamowitych grot Yungang, czy jakos tak. Oczywiscie w towarzystwie Dixie. Dixie smiala sie, ze mnie adoptuje, w koncu jest starsza niz moja Babcia. Zaproszenie do Stanow juz mam. Wieczorem obiecuje mi prysznic w swoim hotelu, ale niestety nie zdaze. Groty robia na mnie niesamowite wrazenie, widzialem juz w zyciu wiele podobnych wynalazkow, miedzy innymi w Gruzji i Turcji, ale zadne nie byly tak dobrze zachowane. Szalony kierowca wozil nas przez caly dzien, a wieczorem szwedalem sie po centrum Datongu z parka francuzow - Pierrem i Caroline. Zawedrowalismy do najlepszej restuaracji w miescie, az wstyd bylo mi wchodzic w sandalach i brudnych ciuchach. Jaki dobry byl ryz zapiekany z fasola i kurczakiem i male chinskie kabaczki z czosnkiem to nie bede sie rozpisywal. Za przyjemnosci place 20zl, niewiele jak na te ilosc i lokal. Pociag odjezdza o 23.35, autobusy juz nie jezdza, wiec musze dojsc pieszo do stacji. Jakies 5km. Po drodze obrabiam bankomat, bo w niedziele moge nie miec dostepu do zadnego banku, a gotowka sie juz stopila. Na dworzec odrpowadza mnie jakis napotkany Chinczyk, wymieniamy kilka zdan po chin-angielsku. To co dzieje sie na dworcu to juz temat na osobna bajke. Masakra, ja nie wiem jak oni sie mieszcza do tych pociagow, ale to co sie dzieje w poczekalniach i na peronach przekroczylo wszelkie moje wyobrazenia. Dopycham sie do swojego i szybko zasypiam na srodkowej lezance w hard-sleeperze.

Dzien 10 - 13.07
Budze sie calkiem wyspany, tam gdzie zasnalem, czyli jest OK. Chinskie pociagi maja osobno lazienki i toalety, wiec robie sobie mala "kapiel". O 7 rano wysiadam Taiyuan. Olaboga! Ale ogromny dworzec i ile ludzi!. Dopycham sie do informacji, zeby dowiedziec sie o pociagach do Pingyao. Sa dwa, stoje w kilometrowej kolejce do kasy, ktora kurczy sie blyskawicznie. Kupno biletu to jakies 15s, no chyba, ze jest sie obcokrajowcem ;) Na pociag o 8.57 nie ma juz miejsc, dostaje bilet na 12.22. Bez miejscowki,w najnizszej klasie - bedzie przygoda. Na szczescie to tylko godzina jazdy. Szwedam sie troche po miescie, az w koncu znajduje kafejke. Za chwile ide zjesc sniadanie i wepchnac sie na dworzec, z 3h wyprzedzeniem, bo w koncu miejscowki brak. Popoludnie zamierzam spedzic w Pingyao, a noc znowu w trasie, mam nadzieje, ze uda sie w pociagu prosto do Xian. Radek jest juz w Chinach. Lece!

 Zŏoshanghŏo! sobota, 12 lipca 2008

Środa, choć deszczowa upłynęła na szlaku świątyń i monastyrów. Pierwszy raz w życiu miałem okazję odwiedzić buddyjskie dacany - wrażenie dla mnie niesamowite, szczególnie podczas nabożeństwa. Gongi, tuby, kadzidła wszystko to w mistycznym półmroku - fascynujące, a wręcz hipnotyzujące. Najpierw największy klasztor Gandam i jego główna atrakcja - 25 metrowa, złota figura wszechwidzącego buddyjskiego boga. Robi wrażenie. Błądząc po położonym na północ od centrum, blokowisku znajduje kompleks klasztorny. Sam w sobie nie robi specjalnego wrażenia, ale jego umiejscowienie pomiędzy szarymi blokami i słoneczna kolorystyka stanowią bardzo ciekawy kontrast. Do tego te dudnienie gongów. Podoba mi się. Włócząc się po uliczkach wokół placu Suche Batora odnajduję w końcu prawdziwą perełkę, jak dla mnie największą atrakcję Ułan Bator - klasztor Choyjin Lamyn Sum, w którym znajduje się obecnie muzeum religii. Figury, figurki, maski rytualne, malowidła - bajecznie, a momentami wręcz strasznie i makabrycznie. Nie jestem fanem muzeów, ale wychodzę zadowolony i usatysfakcjonowany. Polecam. Na środę wystarczy.

Dzień 7 - 10.07
Pierwotnie planowałem wybrać się pod miasto obejrzeć pochód kawalerii i jakieś tam bajery, bo dałem się nabrać, że to już rozpoczęcie Naadam, okazało się jednak, że to tylko prowizorka montowana pod turystów, więc przeszedłem do realizacji planu "B" - improwizacja i wyszło całkiem nieźle, bo nakręciłem w nogach ze kilkanaście kilometrów. Mimo uwagi z przewodnika, że to zbyt daleko, żeby dojść pieszo, zawędrowałem pieszo do Pałacu Zimowego Bogh Chana, rezydencji mongolskich władców. Kompleks ciekawy architektonicznie, ale nie robi już na mnie takiego wrażenia, jak Choyin, może dlatego, że to już nie zabudowa Sakralna. W każdym bądź razie warto zobaczyć. Zmęczony południowym słońcem zasypiam na zacienionej ławeczce. W tej części miasta położone są również obiekty sportowe w tym i stadion Naadam, przechadzam się i obiektywem podglądam przygotowania do rozpoczynającego się jutro święta. Kolejny odległy cel - Naran Tuul Zax, czyli po prostu ogromny rynek na przedmieściach. Idę pieszo, a co. Po drodze odświeżająca kąpiel w kałuży, jakiś Mongoł zrobił mi taki to żarcik. Po dobrych kilku kilometrach dobijam do przeogromnego targowiska, wchodzę na chwilę do środka, co kosztuje mnie 20gr. Uciekam jednak błyskawicznie, odstrasza mnie chaos i tłum, rezygnuję z kupna softshella (niby) North Face za 50zł, poszukam w Chinach. Na pocieszenie zachodzę do około targowego ganzu. Strzał w dziesiątkę. Na kamiennym półmisku dostaje upieczone w piecu mięso z papryką i kiełbasą, a do tego ryż, sałatkę z ziemniaków i trochę surówki - wszystko to pod tajemniczą nazwą Azu. Pycha, zostawiam 3zł. Dostaję wiadomość, że Kuba dojechał do UB, wieczorem skoczymy na piwko. Po południu znów leje, a ja szukam muzeum Lenina. To już chyba takie moje zboczenie. Znajduję budynek, ale po Leninie tam już ni śladu. Zwiał. I tu znowu czas na dygresję. Lenina nie ma, za to w UB jest mnóstwo swastyk. Tak, swastyk i to nie tylko wymalowanych sprayem na murach, na czerwonym tle pojawiają się w lokalach, a nawet na samochodach. Mongolski nacjonalizm. Słyszałem też historię, że kilka miesięcy temu na koncert jakiejś niemieckiej kapeli wparowało trzech Mongołów w mundurach SS. Odwaliło im konkretnie, boją się Chińczyków.

Dzień 8 - 11.07
Leżę sobie w przytulnym przedziale w chińskim pociągu i piszę. Wstałem przed 6 rano z myślą, żeby skoczyć jeszcze do całodobowej kafejki internetowej, która miałem obok, nawiązać kontakt ze światem. Jak na złość ta była zamknięta. Zjadłem więc śniadanie w dworcowej restauracji, a następnie usadowiłem się na mojej "koi" nr 33 w wagonie nr 3 i zasnąłem. "Kupe" dzielę z miłą chińską parką, która coś tam nawet po angielskiemu powie. Właśnie wgramolił się prowadnik, coś tam pociaponżył i pani przetłumaczyła mi, że nie podoba mu się mój zasilacz od laptopa walający po korytarzu. Trudno, mi się nie podoba, że nie ma gniazdka w przedziale. To i tak ciekawostka, bo na gniazdku napisane jest 48V, a pracuje normalnie, choć zasilacz ma wyraźnie wstukane 100-240V. Chiński pociąg, choć podobny do rosyjskich i mongolskich ma dużo wyższy standard, jest klima, wiatraczek, poza tym czyściutko - poprzedni przejazd przez pustynie z otwartym oknem dostarczył mi wystarczająco dużo wrażeń. Podróż potrwa 24h i kilka minut, dłuższy czas stać będziemy na granicy, to odprawa celna, to zmiana wózków pod wagonami, tak jak na naszej wschodniej granicy. Nie jestem zwolennikiem jeżdżenia pociągami międzynarodowymi, ba chyba wcześniej nigdy mi się to nie zdarzyło, ale w tym wypadku nie bardzo miałem wyjście - wymagania do wizy chińskiej, przejście drogowe nieczynne w Naadam, a i jego cena niespecjalnie mnie odstraszała. Kolejna ciekawostka, bilety kolejowe kupione w Mongolii są dużo tańsze. I tak przykładowo Irkuck-UB kosztuje u ruskich 320zł, a w UB-Irkuck jakoś 180zł w Mongolii.
O 8.27 rano wysiadam w Datongu. Zŏoshanghŏo!
Dzień 9 - 12.07
Kocham ten kraj! To be continued...:)