O wiośnie, której nie było i... UFO wtorek, 29 kwietnia 2008

Na wstępie o pogodzie słów parę, bo ta zadziwia mnie nieustannie. Zadziwia mnie też notorycznie tutejsza myśl techniczna, w tym głównie motoryzacja, ale to być może innym razem.


W środę wracam z zajęć, świeci słońce, idę w krótkim rękawku. Nagle zrywa się wiatr, w ciągu trzech minut pogoda całkowicie się załamuje - pada deszcz. Właśnie - deszcz. Pierwszy deszcz w Irkucku. Czyżby wiosna?
Chyba nie. W piątek w drodze do dentysty zaskakuje mnie śnieg, gdy już od niego wracam znów pada deszcz. Dobrze przeczytaliście - dentysta. Tutaj przyjdzie mi pewnie zburzyć pewne Wasze wyobrażenia. Nie wybrałem się bynajmniej do najlepszej kliniki dentystycznej, tylko do normalnego dentysty dla ludu... i nic w tym nadzwyczajnego, zupełnie jak u nas, a obsługa nawet jakaś milsza. Poza tym jestem żywy, mam się dobrze, nie znieczulano mnie pavulonem i plomba nie świeci ;)

Dla odmiany sobota, dzień jakby wyjęty z środka wiosny. Słonecznie, temperatura z pewnością przekracza 15 st. Można się podelektować spacerkiem w samej koszulce. Nie czepiajcie sie słów ;)

Pośród wielu rzeczy, których mi zaczyna tutaj brakować, zaraz za deską sedesową plasuje się zieleń. Dokładnie tak. Wegetacja roślinności trwa tutaj o wiele dłużej i wszystko nadal jest szare, szare i szaro-szare, czasami brunatne i brązowe, bywa czarne. Cóż za rozmaitość. Jedyne co się wyróżnia to stare drewniane domki, pomalowane na żywsze kolory. Oglądałem wczoraj świeże zdjęcia z Poznania - jest czego pozazdrościć.

Idąc z zeszłym tygodniu przez step napotykam jednego kwitnącego kwiatka. Radość nieopisana.

Oprócz nas jest tu życie, no dobra oprócz nas i… kosmitów. O tym dalej.
Pytam znajomej - kiedy zacznie się tutaj zielenić? Otrzymuję odpowiedź - powinno w ciągu najbliższego tygodnia. Zobaczymy.

Poniedziałek, rano. Patrzę za okno pada... ba sypie śnieg. I tak przez pół dnia. Wiosna? Spod błota i topiącego się śniegu przebija się nieśmiało zielona kępka trawy. Starczy o pogodzie.

W niedzielę prawosławni świętowali Paschę. Trochę tak jak u nas. Dało się odczuć, że coś się święci - na kilka dni przed wszyscy robili gruntowne porządki. Nasze świętowanie ograniczyło się do wąchania panoszących się po korytarzu zapachów dań, nazwijmy to wielkanocnych. Wspominałem już zapewne, że większość mieszkańców naszego piętra stanowią rodziny z dziećmi (jak to w akademiku przystało), więc nie ma się co dziwić. W wigilię Paschy na ulicach jest pełno milicji, w szczególności w okolicach cerkwi. Rzuciło mi się w oczy, bo w normalne dni jej się praktycznie nie spotyka. Jakaś większa świąteczna akcja - dmuchnij zajączku w balonik, zatrzymują niemalże wszystkie samochody. Miasto pustoszeje, tylko kolejka w markecie ciągnie się do nieskończoności.

Dzisiaj, tj. we wtorek z samego rana spotykamy się z nowym konsulem. Okazuje się, że z naszymi wizami większych problemów nie będzie, oczywiście jeśli tylko prodziekan ds. międzynarodowych pozytywnie rozpatrzy nasz wniosek poparty zaświadczeniem konsula. Ponadto prawdopodobnie, no dobra, więcej niż prawdopodobnie, od początku czerwca rozpocznę miesięczne praktyki studenckie w konsulacie. To będzie ciekawe doświadczenie. Mam nadzieję.

Obiecałem o UFO. Według miejscowych największą liczbę tzw. neopoznanyx letaiushchix obektov (NLO) spotyka się w rejonie przylądka Ryt, położonego na zachodnim brzegu Bajkału, w niedalekiej odległości od wyspy Olchoń, gdzie mieliśmy okazję zanotować owo ciekawe "lądowisko". Najczęściej latające obiekty przybierają formę kolistą, świecącą ze środka, płynnie odlatującą w głąb gór, ale również postać zagadkowych, fluorostencyjno-czerwonych, krążących świateł. Zjawisko to nie jest ponoć obce irkuckim ufologom, którzy to posiadają zapisy video, którymi jednak niechętnie się dzielą. Istnieje hipoteza o współzależności pomiędzy energią ziemską, która kumuluje się w miejscach rozłamów i energią słoneczną, a owe niezidentyfikowane obiekty najczęściej widywane są w środku lata w okresach największego promieniowania słonecznego. Wśród przyczyn występujących w tym miejscu anomalii wymienia się również połączenie rozłamów - koryta rzeki Ryt i rozłamu głębokiego Bajkału. W miejscu tym występują również anomalia grawitacyjne, aparatura nawigacyjna wariuje i ponoć GPS również nie działa poprawnie. Nikomu jednakże nie udało się jak dotychczas znaleźć naukowego wytłumaczenia owych zjawisk.
Tych mądrości doczytałem się w przewodniku, który dostałem na urodziny ;)

Jutro z samego rana wyjeżdżamy w Sajany. Przez najbliższe 5 dni będziemy wędrowali po tych malowniczych górach, a naszym głównym celem jest Munku Sardyk - najwyższy szczyt wschodnich Sajanów. Zapraszam na relację po powrocie.

 W sercu Bajkału, czyli w centrum szamańskiej energii piątek, 25 kwietnia 2008

Ta notka winna pojawić się już… dawno, niestety co chwilę coś stawało na przeszkodzie. Raz moje lenistwo, innym razem już poważniejsze sprawy. Niestety sytuacja z przedłużeniem naszych wiz się lekko skomplikowała, bowiem w przeciwieństwie do naszych wyobrażeń, że chęć pozostania tu na wakacje w celach turystycznych będzie wystarczającym argumentem, okazało się, że jedyne, co może zaoferować nam tutejszy uniwerek to legalizacja pobytu do końca czerwca. Niedobrze. Utwierdziło mnie w przekonaniu, że aplikacja na praktyki studenckie w konsulacie to słuszny wybór. Przy tym niepodważalny argument dla służb migracyjnych.
I tak cały wczorajszy wieczór płodziłem podanie i życiorys. Dlaczego cały wieczór? Stos podań w konsulacie jest już całkiem pokaźny, a konsul podkreślił, że jeśli chcę się przez niego przebić to muszę wymyślić coś oryginalnego. Myślałem. O efektach rekrutacji nie omieszkam donieść.

Życie płynie tutaj od weekendu do weekendu, a każdy kolejny jakby coraz dłuższy. Zaczyna się wcześniej, a kończy później, niż poprzedni .Tydzień roboczy wyraźnie nam się skraca… w końcu nie samą nauką człowiek żyje. Twardo realizujemy nasze przyrzeczenie - co wychodnye na prirodu!

Czwartkowe popołudnie. Przewodnik w ręce i dawaj. Od kilku dni dość niewyraźnie klarowała się wizja wyjazdu do Doliny Tunkijskiej, a konkretnie do Arszanu. Niewyraźnie, bo średnio atrakcyjną wizję gramolenia się na Pik Liubvi przysłaniała nam piesza wędrówka do Szumackich Źródeł, którą z rozsądku odłożymy na czerwiec, bo szkoda było by znów grzęznąć w topniejącym śniegu (i nie dotrzeć do celu), podczas gdy kilkudziesięciokilometrowy spacerek po dwutysięcznikach jest rozplanowany na 5 dni.

Jak już niejednokrotnie doświadczyłem, spontaniczne decyzje to zawsze najlepsze decyzje. Jedziemy z Kubą na Olchoń! To będą niezapomniane urodziny. Na wyspie są już nasze znajome Polki. Dwa telefony - do znajomych kanadyjczyków, którzy się tam właśnie wybierają i do kierowcy marszrutki - czy gdzieś nas jeszcze upchnie.

Dzień 1. Piątek 18.04, 11.00 - ruszamy.
Przed nami do pokonania blisko 300km.
Wyspa Olchoń faktycznie położona w sercu Bajkału, zamieszkana przez około 1500 mieszkańców, w tym głównie Buriatów trudniących się rybołówstwem, hodowlą i ostatnimi czasy obsługą turystów. Około 90km na długość i do 20km na szerokość, a na tym skrawku ziemi, posianej wśród wielkiej wody, nieokiełznana dzika przyroda. Według szamańskich wierzeń miejsce święte i obdarzone niesamowitą energią. Ponoć jeden z pięciu energetycznych centrów Ziemi. Będą działy się cuda? Zobaczymy. Punkt obowiązkowy dla każdej wyprawy nad Bajkał. Dużo mógłbym pisać i, ale i tak więcej zobaczycie na zdjęciach.

Docieramy do brzegu Małego Morza, które od strony zachodniej dzieli nas od wyspy, od strony wschodniej Olchoń otacza już właściwy Bajkał zwany przez miejscowych Wielkim Morzem. Pomimo, że za ustaloną kwotę 500 rubli kierowca zadeklarował dowieźć nas do Chuzhiru, wioski "stolicy" w centrum wyspy, to dalej nie pojedziemy. Lód jest zbyt słaby by wjechać samochodem, a do zupełnego rozmarznięcia jeszcze daleko. Pierwszy prom popłynie nie wcześniej, niż w połowie maja. Wkrótce do brzegu zbliża jednak się poduszkowiec. Polecimy na podushke! Za tę kilkuminutową frajdę przyjdzie nam jednak słono zapłacić. Nie szkodzi. W zimie wyspa praktycznie odcięta jest od świata, poduszkowiec kursuje od niedawna. Podróż po lodzie zawsze jest ryzykowana, tym bardziej, że Małe Morze nie zamarza tak mocno jak otwarty Bajkał. Według różnych źródeł, rok rocznie w Bajkale tonie 30-50 samochodów.
Do Chuzhiru, z brzegu wyspy, dobijamy po godzinie telepania się po dziurawej, gruntowej drodze - olchoński autobahn, jak mawiają. Najbliższe dwie noce spędzimy w turbazie Nikity, najpopularniejszej osoby na wyspie - pingpongowego mistrza świata z lat 80-tych. O tym jak godnie i przyjaźnie zostaliśmy przyjęci mógłbym napisać wiele, ale zanudzać nie będę - po prostu polecam. Prawdziwa przygoda zacznie się dopiero w niedziele.
Ciepły wieczór, zachód słońca nad malowniczym skalistym brzegiem, idealne warunki na randkę z aparatem. Na horyzoncie ośnieżone szczyty pasma przybajkalskiego.

Dzień 2. Sobota 19.04.
Nie jestem i nigdy nie byłem zwolennikiem zorganizowanych wycieczek, choćby dlatego, że tkwiłem w przekonaniu, że sam jestem w stanie zobaczyć dużo więcej, a przy tym i oszczędzić grosza. Błędnie? W pewnym sensie tak. W sobotę rano wyruszamy na "safari" po wyspie. Uterenowionym UAZem mkniemy najpierw przez step, później przez zalesioną część wyspy - "japońska droga", jak żartuje kierowca - to jama-to kanava*. W programie wycieczki są wszystkie najciekawsze zakątki - wyspy, zatoki, przylądki, skały, plaże - łącznie jakieś 6 postojów, a na jednym z nich gotowana "na żywo" na ognisku zupa z omula. Wow! Do tego wszystkiego jeszcze ciekawe historyjki pana kierowcy-przewodnika i offroadowa jazda blaszanym UAZem, który załadowany 10 osobami potrafi rozpędzić się do ponad 70km/h. No prawie, że latamy. Nikitę i jego wycieczki polecam wszystkim, przede wszystkim sceptykom. Do Chuzhiru wracamy zadowoleni, a nawet zmęczeni. Pięć gwiazdek ;)
Sobotni wieczór to już same przyjemności, najpierw tradycyjnie - bania, a potem impreza urodzinowa. Na stole rosyjski tort miodowy i chyba ostatnia rzecz, która udało się uchować z Polski - Żołądkowa Gorzka. Miło. Współtowarzyszom raz jeszcze dziękuję.

Dzień 3. Niedziela 20.04. Ale jestem stary! Aż dziw, że mam siłę… ;)
Przygodę czas zacząć . Żegnamy się z dziewczynami, które wracają do Irkucka. Kompletujemy jeszcze prowiant na najbliższe dni i o 11.40 opuszczamy wioskę. Naszym celem jest Zhima, najwyższe wzniesienie na wyspie - 1294 m.n.p.m, święta góra, którą zamieszkuje duch wyspy ujawniający się w postaci orła. Wejście na górę wedle przewodnika zakazane. Czy aby? Szkopuł w tym, że brak oficjalnego szlaku czy nawet ścieżki, jeśli tak owe nawet fizycznie istnieją, to i tak są przykryte śniegiem. Kompas w dłoń i dawaj na "azymut", trzeba zaufać oczom i trzymać się północnego-wschodu. Pierwsze kilkanaście kilometrów wiedzie na północ przez step, po drodze wzdłuż zachodniego brzegu. Następnie, przez góry, musimy przebić się na drugi brzeg wyspy i później wzdłuż niego zaatakować szczyt.
Po około 4h marszu decydujemy się zboczyć na wschód, wejść w las, no i góry. Pierwszy wybór okazuje się chybiony, po wspięciu się na niewielkie wzgórze wracamy i nadrabiamy jeszcze kawałek na północ. W polu spotykamy drogę, a przy niej przewróconą tabliczkę - Park Narodowy - zakaz polowania. To będzie to. W górę podążamy drogą, z każdym kilometrem coraz więcej śniegu. Zostawiamy ścieżynę i idziemy za kompasem. Tajga w najczystszej postaci. Pomału zaczynam tęsknić za drogą. Wkrótce na horyzoncie pojawia się przejaśnienie. Dziwne, bo do drugiego brzegu Bajkału jeszcze daleko. Podchodzimy bliżej… trudno opisać zdziwienie, które nas opanowało. Zobaczcie na zdjęcie:

Owalny otwór w ziemi, dookoła wykarczowana trawa i mniej więcej równo ścięte drzewa… Czy my tu na pewno jesteśmy sami? Pomyślałem - gdybym był kosmitą to wybrałbym właśnie Olchoń do lądowania, raczej nietrudno tu trafić z kosmosu. Trzeba zerknąć na Google Earth. Do tego wszystkiego jeszcze to energetyczne centrum. Daje do myślenia. Dzisiaj podczas nudnego wykładu przeglądam przewodnik, który dostałem na urodziny. Trafiam na rozdział "Ufologia nad Bajkałem". Halo?
O tym więcej wkrótce.
Znalazła się i droga, a wkrótce zupełnie niespodziewane towarzystwo. Kłusownicy, oczywiście w moim domyśle, bo raczej nikt nie przyjeżdża kilkanaście kilometrów w głąb lasu na wieczór... po drewno. Jak już wiemy polować tu nie wolno… było. Wymieniamy kilka przyjaznych zdań i otrzymujemy satysfakcjonującą informację - idziemy w dobrym kierunku. Niedługo przed zachodem słońca docieramy do drugiego brzegu Bajkału. Rozbijamy się na "klifie", na wysokości koło 700-800 m.n.p.m. Słońce chowa się za górami i z każdą minutą temperatura spada odczuwalnie. Ogrzewamy się przy ognisku, resztka wody w butelce zamarza momentalnie.

Dzień 4. Poniedziałek 21.04.
W nocy zamarzło dosłownie wszystko... oprócz nas. Szacujemy, że temperatura mogła spaść do -10. Soczewek szybko nie założę, byle by buty odmarzły na tyle, by dało się włożyć nogę. O 8.50 ruszamy z miejsca obozowania. Chcemy zdobyć szczyt i wrócić jak najdalej się da - przynajmniej na step. Stosunkowo szybko docieramy na szczyt. Przynajmniej tak nam się wydaje. Zdradliwa skalista grań przysłania właściwy wierch. Zostawiamy plecaki i wspinając się z jednej skały na drugą uświadamiamy sobie, że to nadal nie ten najwyższy. Resztkami sił zdobywamy właściwy szczyt. Widok rozpościera się na cała wyspę, wrażenie niesamowite.

Wracamy. Słowem dnia jest trapinka, czyli po prostu ścieżka. Choć ścieżek nie było to ich świadomość jakoś przyspieszała nasz marsz... więc je sobie po prostu wymyślaliśmy. Ot tak, żeby nie zwariować w monotonii tajgi. Dzień kończymy równo po 12h od rozpoczęcia, o 20.50 tuż po zachodzie słońca nad stepem. Czy to możliwe, żeby noc tu była jeszcze chłodniejsza?

Dzień 5. Wtorek 22.04.
Budzimy się w śniegu. Tak właśnie. W namiocie mamy śnieg, a żeby było śmieszniej wokół nas, na otwartej przestrzeni, nie ma go w ogóle. Zamroziło całą wytworzoną przez nas parę wodną. Ognisko utrzymuje nasze podstawowe czynności życiowe w normie. Wczoraj udało nam się dojść całkiem daleko. Przed nami jeszcze jakieś 2,5h marszu. Marszrutka z Chuzhiru odjeżdza o 11.30. Docieramy wcześniej i jeszcze udaje nam się napić ciepłej kawy u Nikity.
I znów pędzimy UAZem przez olchoński step nad Małe Morze. Potem lot poduszką i… zdziwienie. To nie jest to miejsce, do którego przyjechaliśmy. Dołączamy do grupy miejscowych, bo samodzielność pośrodku nikąd nie wyszłaby nam na dobre. Wkrótce dociera zamówiona marszrutka. Pomimo, iż jedna z babuszek przez swój mobilnik wyraźnie komunikuje, że jest nas 15 to "podstawiona" koreańska "limuzyna" ma ledwie 10 miejsc. Oczywiście nie szkodzi, bagaże też się zmieszczą. Przecież na Wschodzie się tak jeździ. Davaj v gorod! Z pełni szczęścia z zęba wyskakuje mi plomba. Niestety również maszynie nie wyszło to na zdrowie - po kilkunastu kilometrach pęka przewód od chłodnicy. Kierowca rozkłada ręce i turla się do najbliższej osady. Miejscowi spece konstruują nowy. Kierowca mknie jak na złość, chcąc nadrobić stracone 2h. Tuż przed Irkuckiem łapie gumę . Wrażeń dość.

Podsumowania nie będzie, bo kilometrów, które zeszliśmy nie sposób zliczyć. Wrażeń też :) Jesteśmy cali, ba nawet zdrowi. Zapraszam do obejrzenia galerii zdjęć, która wkrótce zostanie uzupełniona... jak się Kuba odmrozi :)
http://picasaweb.google.com/bartek.biskupski/Olchon182204

* ros. jama - jama, dziura; kanava - rów

 "Idziemy prosto na szczyt!" środa, 16 kwietnia 2008

…nieosiągalny ;)

Dzień 0 - piątek
Na dworcu poznajemy Witię i Ksiuszę, przyjaciół Katii. Doświadczeni turyści, świetnie. Pierwsze, co rzuca mi się w oczy to plecak Witii - 115l! Co on tam zapakował na dwa dni? Jak się później okaże - wszystko i jeszcze więcej... na wszelki wypadek. Zupełnie inna kultura chodzenia po górach. Jeśli u nas dąży się raczej do minimalizacji wagi i rozmiaru plecaka, to tutaj, jak już zauważyłem wcześniej, bierze się wszystko, co popadnie i się raczej nie przyda, a jedzenia przynajmniej tyle, żeby wykarmić… głodnych Polaków, którzy zabrali ze sobą tylko po czekoladce i kilka chińskich zupek.
O 21.00 wsiadamy w elektryczkę do Sliudanki, pokonanie 100km zajmie nam ponad 3,5h. Dworzec w Sliudance jest jednym z najładniejszych, jakie miałem okazję widzieć, do tego czysty. I jak tu nie zostać na noc? Za 11,5 rubla, czyli koło złotówki, dostajemy 3 wygodne sofy, z których budujemy wytworne łoże.

Dzień 1 - sobota
O 6.45 budzi nas pani dyżurna. Szybka poranna toaleta, pożywna chińska zupka na śniadanie i pora na "szlak". Przed nami do pokonania 24km do stacji meteorologicznej Chamar-Daban. Ze szlaku zbaczamy do MCieS - ratownictwa, zarejestrować swoje wyjście w góry. Jeszcze mała sesja zdjęciowa na brzegu Bajkału. Startujemy o 10.08. Szlak rozpoczyna się na na ulicy Komuny Paryskiej. Po niespełna 3km kończą się zabudowania i zaczyna się droga wzdłuż rzeki. Pogoda jest cudowna, nieustannie towarzyszy nam słońce. Stopniowo zrzucamy z siebie następne warstwy odzieży, aż do krótkich rękawków. Żyć nie umierać. Kolejne kilometry pokonujemy po zamarzniętej rzece, która oczywiście musi pękać pod moim naporem. Może po prostu dlatego, że idę pierwszy. Nie szkodzi, buty schną szybko, a doznania niesamowite. Z kolejnymi kilometrami śniegu coraz więcej. Mijamy kopalnie marmuru. Kamyszki robią wrażenie, gdybym miał taki plecak jak Witia…;) Z czasem droga staje się coraz węższa, wciąż wiedzie wzdłuż rzeki, która to przekraczamy jakieś 15 razy. Wyobrażam sobie, jakie zabawne musi być brodzenie tutaj latem. W połowie trasy mały posiłek, Witia ujawnia kolejne tajniki swojego plecaka. Smaczne. Na kolejnym odcinku towarzyszy mi Lao-Che i ich najnowsza płyta Gospel. Idzie się cudnie. Zostawiam grupę w tyle i zyskuję trochę czasu… Słońce, śnieg, 15 minutowa drzemka. Ostatnie 3km to już ostrzejsze podejście. Do celu docieram kilka minut po 17. Poznaję pana meteorologa, niesamowicie pozytywny człowiek. Dociera i reszta. Noc spędzimy w małym drewnianym domku wraz z Andriejem - profesjonalnym fotografem i jego synem. Na kolacje smakołyki z plecaka Witii - gryka, kartoszka, konserwa, sguscianka. Gotuje pan fotograf. Nikt nie pójdzie spać głodny.
Zapomniałbym o największej atrakcji wieczoru. Bania! Dla mnie nowość, doświadczenie niesamowite. Najpierw wygrzewanie, ba, wytapianie w rozgrzanym do niemożliwości drewnianym domku, a następnie skok w… zaspę śniegu i nacieranie. I tak trzy, cztery razy. Czuję, że żyję. Na koniec jeszcze nieodłączny atrybut bani - "chłostanie" świerkowymi witkami. Zapach lasu towarzyszy mi przez cały kolejny dzień. Śpię, jak zabity.

Dzień 2 - niedziela
Zamiast o 5, zwlekamy się o 8. Niedobrze. Mieliśmy wyjść jak najwcześniej, gdy śnieg jest jeszcze dostatecznie zmrożony by iść bez zapadania się po pas, co jest jednak niezmiernie uciążliwe. Przekonam się na własnej skórze. Wyruszamy po 9.

Cel jest jasny i przejrzysty - Pik Czerskiego 2090 m.n.p.m. Gorzej z powietrzem - mgła, o słońcu można zapomnieć. Z każdym kilometrem widoczność coraz mniejsza. Katia, Ksiusza, Witia i pan fotograf muszą wrócić na wieczór do Sliudanki, rezygnują z próby wejścia na pik, wybierają się tylko pierwszy szczyt, na którym się rozstajemy. Dalej idziemy już raczej na orientację, o której trudno mówić przy widoczności 5-8m. Ledwo widzę idącego przede mną Kubę. Kończą się również ślady, które można było dotychczas napotkać. Temperatura jest niska, trudno szacować, ale zamarza wszystko, co mamy pod ręką, z resztą ręce też. Za nami pierwszy golec, mijamy pomnik postawiony na cześć turystyki, która zginęła tu w lawinie w 1963r. Drugi golec, jesteśmy coraz bliżej celu. Niestety jak się wkrótce okazuje - zupełnie nieosiągalnego. Drugi golec przechodzi w wąską oblodzoną grań. Przewężenia pokonujemy na tyłkach. Przełęcz żandarma nas pokonała. Kuba zostawia plecak i próbuje szczęścia na oblodzonych kamieniach. Dalej nie pójdziemy, a szkoda.

Wracamy. Powietrze jeszcze bardziej się zagęszcza. Mam wrażenie, że stąpam po Marsie - trudno odróżnić gdzie niebo, a gdzie śnieg, temperatura wciąż spada. Śnieg ma jednak jedną zaletę - zachowuje Twoje ślady, które w takich warunkach są jedyną rzeczą, która można dostrzec wokół. Pogoda się stabilizuje, pora na ciepły posiłek w chmurach.

Ruszamy dalej, Kuba zostaje w tyle i fotografuje. Podążam za śladami, mijam miejsce naszego rozstania ze znajomymi. Ślady są wyraźne, nie budzą mojej wątpliwości. Wszystko dookoła i tak wygląda tak samo. Zapadam się coraz częściej. Brodzę w śniegu po kolana, co któryś krok zapadając się po pas. Przesuwam się niemalże w miejscu. Próbuje różnych technik. Bieg, delikatne stąpanie - to na nic. Niepokoi mnie fakt, że nie widzę za sobą Kuby. Ślady się kończą. Jak to? Chwila zwątpienia. Teraz już wiem, czemu ślady były takie wyraźne - ktoś tu przyszedł i wracał tą samą drogą. Czyżby nasi się zgubili? Jedynym rozsądnym wyjściem jest powrót do miejsca, gdzie się poprzednio rozstaliśmy i odszukanie innych śladów. Nie mam siły wykopywać się z zasp. Idę na kolanach. W końcu docieram do znanego mi już miejsca. Mam omamy, wydaje mi się, że widzę Kubę, podczas gdy to jakiś krzak odbija się w śniegu. Odnajduję ślady. Będzie dobrze. Zejście do stacji powinno mi zająć nie więcej niż godzinę. Po drodze spotykam rękawiczkę, którą musiał zgubić Kuba. Jeszcze kilka razy zakopuje się w śniegu i lecę głową przed siebie, ostatni odcinek zjeżdżam na tyłku. Meteostancja! Docieram pół godziny za Kubą - już chcieli mnie szukać. Meteorolog Andriucha częstuje nas na rozgrzewkę herbatą i ziołową goriłką. Zapada decyzja - wrócimy tu latem.
Gromadzimy możliwie dużo drewna i próbujemy nagrzać domik na noc. Nie jest to łatwo, mokre, zmrożone drewno gaśnie samo z siebie. Reszta ekipy zostawiła nam w domku sporo jedzenia. Po solidnym posiłku zasypiamy błyskawicznie. Śpię do białego rana, Kuba kilka razy w nocy próbuje wskrzesić żar w piecu i ocalić nas od zamarznięcia.

Dzień 3 - poniedziałek
8.45 opuszczamy stację meteorologiczną. Przed nami dobre 24km w dół. Planujemy dotrzeć na elektryczkę o 14.13. Pierwszy odcinek, pomimo, że stromy, to zaśnieżony, więc schodzi, a raczej zbiega się dość przyjemnie. Dalej jest ciut gorzej. Weekend w dolinie musiał być najwyraźniej dość ciepły, bo śnieg pozostał tylko miejscami, za to większość szlaku jest oblodzona. Przestaje liczyć upadki, później policzę siniaki ;) Przez całą drogą towarzyszy nam pies ze stacji. Idzie z małym wyprzedzeniem i co jakiś czas zatrzymuje się - sprawdza czy jesteśmy - jakby czuł się odpowiedzialny za sprowadzenie nas bezpiecznie na dół. Na dworcu kolejowym w Sliudance melduję się o 13.35. Mała niespodzianka. Pociągu o 14.13 nie będzie, bo jeździ tylko w weekendy, następnego o 17.40 też nie. Najbliższy po 19. Trudno. Jemy wędzone omule*. Pewnie trochę przesadzę, jeśli napiszę, że warto tu przyjechać tylko po to, by spróbować tej ryby, ale co tam. Jest wyśmienita. Rozwiązanie znajduje się samo. Zasypiamy w marszrutce - pobudka na dworcu w Irkucku.
Podsumowując: dobre 70km w nogach, spalona słońcem twarz, wrażenia bezcenne. Wrócimy tu!

Więcej zdjęć.

* omul - ryba z rodziny łososiowatych, występuje tylko w Bajkale, ponoć. Wyśmienita.

 Zaciot i dawaj na prirodu piątek, 11 kwietnia 2008

Ten post zapewne byłby o tym, jak staliśmy się sławni. Ale nie będzie. W środę rano zadzwonił telefon, akurat jechaliśmy autobusem na Universiteckij, więc nie za bardzo zrozumiałem o co chodzi. Tomasz? Telekompania? Czy mam czas? Spławiłem - niech zadzwonią się po 15 jak skończymy zajęcia. Na koniec rozmowy padło jeszcze słowo interwju. Eureka! Telekompania to nie firma telefoniczna i nie chcą mi wcisnąć nowej taryfy. Telewizja nas chce. Umówiliśmy się na 16 w akademiku, jednak przedostanie się na drugi brzeg rzeki w godzinach szczytu graniczyło z cudem. Dziennikarz zadzwonił, że niestety już nie zdążą, bo muszą kończyć materiał. Kiedy indziej. Swoją drogą ciekawe, że uniwerek ot tak sprzedał nasze dane osobowe telewizji.

W czwartek po zajęciach próbowaliśmy sobie przypomnieć, co to nauka, wyszło mizernie. Rano, ledwo, bo ledwo ale zwlekliśmy się przed tą 8. Dawaj na zaliczenie. Nie zaspaliśmy, serio.
Sama formalność niewiele różniła się od naszych wyobrażeń. Od razu zdementuje, że tu zaliczenie dostaje się na gębę. Musieliśmy sklecić kilka zdań co to fiuciersy, opciony, spot-sdelki i w ogóle miezhdunarodnaja valutnaja sistema.

Po zajęciach dałem się ponieść nogom... i obiektywowi trochę też. Irkuck to bardzo rozłożyste miasto, jeśli tak można powiedzieć. Liczba mieszkańców porównywalna do Poznania, ale zajmowana powierzchnia o wiele większa. Mieszkam tu już 3 tygodnie, a za wiele prawdę mówiąc nie widziałem. I tak prowadzony ciekawością powędrowałem tu i ówdzie. Trochę nowych zdjęć w galerii.

Spacer przerwał mi telefon od Kuby. Zmiana planów - wieczorem jedziemy w góry. Nie wspominałem jeszcze o tym. Od kilku dni planowaliśmy weekendowy wypad w Chamar-Daban (pasmo na południu Bajkału) i zdobycie, owianego wśród znajomych sławą nieosiągalnego, piku Czerskiego (2099 m.n.p.m) i przy sprzyjających okolicznościach piku Czekanowskiego. Pierwotnie mieliśmy wyjechać z Irkucka z samego rana w sobotę, jednakże dzisiaj dołączyła do nas Katia z parą znajomych i dojedziemy do Sliudanki (miejsca startu) jeszcze dziś na noc, a na szlak wyruszymy o świcie. Szykują się 3 dni marszu w śniegu. Już się nie mogę doczekać. Tym czasem uciekam się pakować.

Na koniec jeszcze klip:

Tego się tu słucha. Śmieszne.

 Brejnstorming, bang bang i rosyjskie migracje środa, 9 kwietnia 2008


No tak, na początek wypadało by się wytłumaczyć. Zaniedbałem bloga, no ale vremia tak bystro uxodit'! Co jak co, ale nauka się zaczęła na poważnie, no dobra, na tyle poważnie na ile się może tutaj zacząć, ponadto wyśmienicie się tu śpi... pomimo, że moje łóżko ma kolo 185cm długości, a to coś, co mnie oddziela od dykty trudno nazwać materacem. Zdrowo.
Poza nauką i spaniem są też inne obowiązki - życie towarzyskie ;) Nie można przecież robić Polakom złej renomy, a wiadomo jakże czasochłonne jest bywanie na "salonach"... i vecierinkax.

Wróćmy do tego na czym skończyłem w zeszłym tygodniu (olaboga, ale leci!). Na wykładzie z organizacji międzynarodowych profesor przywitał nas słowami "Witam serdecznie", nie wzbudziło to specjalnie naszej podejrzliwości... do momentu, kiedy dostrzegliśmy w klapie jego marynarki znaczek z polską flagą. Nasi tu są! ;) Profesor Szostakowicz (niektórym nazwisko może widać się zabawnie pokrewne), jak później doczytałem w przewodniku - potomek polskich emigrantów, dyrektor organizacji polonijnej "Ogniwo". Nieskrywaną przyjemność sprawiło mu porozmawianie po polsku. Ludzie są tu dumni z polskiego pochodzenia. W ogóle Polska to tu dobra "marka", mówiąc dosłownie, jak i w przenośni. Na sklepowych półkach pełno polskich towarów, najczęściej żywności przetworzonej i mrożonek, ale też chemii, w aptekach dużo naszych leków. Ale bym sobie zjadł gołąbki! Tych niestety nie ma.
Eksport tutaj to złoty interes - tak myśli przeciętny polski przedsiębiorca - ceny wyższe, duży popyt na towary i stosunkowo mała ich podaż. Jest jedno "ale". Załatwienie wszelkich formalności trwa w nieskończoność i do tego kosztuje, a opłacenie mafii minimalizuje ewentualny zysk do zera. Konsul radzi: dać sobie spokój. Zdrowie też przecież ważne.

Przypadkowy taksówkarz cieszy się ze swojej familii Żołnierczyk. Polak ma tu lepszą renomę, niż Żyd - synonim przedsiębiorczości. Z mojej perspektywy to też ciekawe doświadczenie, w końcu jestem z "zachodu", ba z Unii Europejskiej. Buty też robimy dobre.

Chyba nie za bardzo rozumieją dlaczego przyjeżdżamy się tu uczyć, albo czego się tu można nauczyć. Teraz i ja już wiem, że ekonomii się tu na pewno nie nauczę. Na czwartkowym wykładzie słucham o wyższości ekonomiki marksistowskiej. No ładnie. Sam wykładający sprawia wrażenie, jakby wiekiem się od samego Marska zbytnio nie różnił. Przez chwilę jest nawet zabawnie.
Z nowym tygodniem zaczęliśmy dwa kolejne przedmioty, zapowiada się ciekawie. Stratifikacia v sovremennoi Rossii i Migrace i bezopasnost'. Prowadzone przez profesorów, powiedzmy to bardziej "światowych" - pierwszym kształconym w Niujorke i drugim o nieskończonej ilości publikacji na temat rosyjskich pedofilii w Nowej Gwinei i korupcji w Ghanie. Podoba mi się forma zajęć - opowieści i anegdotki o współczesnej Rosji. Dobrze jest zweryfikować swoje wyobrażenia, ale też to czym karmią nas media.

Kolejne moje spostrzeżenie - wykładowcy wyraźnie odcinają od historii ZSRR - Sojuz to oni… a my to my, żaden jeszcze nawiązując do historii nie określił ZSRR jako "my". Taki wstyd? Jedynie pani w aptece powiedziała, że w całym Sojuzie nie ma już szczepionki FSME, bo ją wycofali. Jest tylko 8x tańszy "zamiennik". Z resztą pewnie i tak miała na myśli SNG*. Jak już o tym mowa - w zeszłym tygodniu przyjąłem to rosyjskie cudo, póki co żyje. Mowa o drugiej dawce szczepionki przeciw odkleszczowemu zapaleniu opon mózgowych.

Żeby tradycji stało się zadość to musi być jeszcze coś o pogodzie i kasie. Od 1 kwietnia skrupulatnie notuje wydatki i po tygodniu mogę już poczynić pewne spostrzeżenia. Na jedzenie, transport, skromną rozrywkę i... prysznic poszło delikatnie ponad 200zł. To wcale nie jest mało, a i tak żyjemy po najniższych kosztach. Totalnie nie mam pojęcia, jak miejscowi sobie tutaj radzą, przy zarobkach rzędu 800-1400zł. Nie ma tu tanich marketów, promocji, ani innych cudów zachodniego marketingu. Ponoć naród niesamowicie przystosowany do radzenia sobie w trudnych warunkach. Może i my będziemy musieli zacząć hodować coś na parapecie. Marchewki ze sklepu są w środku białe, o smaku bliżej nieokreślonym. Po ugotowaniu dobrze smakują z ketchupem. Tu wszystko z nim wchodzi. Konsul ostrzegał, żebyśmy przypadkiem nie gotowali parówek, bo nam odejdzie ochota na jedzenie. Posłuchaliśmy - na zimno, oczywiście z ketchupem.

Tylko woda ponoć tu tania, nikt nie zakręca po sobie kranów - przecież mają "wody pod dostatkiem w Bajkale". Pochodzę trochę na stratyfikację to napiszę coś mądrzejszego.

Pogoda. O ile zeszły tydzień określę środkiem wiosny, bo temperatura w ciągu dnia przekraczała 10 st. i lataliśmy nawet w krótkich rękawkach to dla odmiany w niedzielę spadł śnieg i przymroziło. Po drodze na uczelnie mamy termometr - o 8 rano w poniedziałek zanotował -6, gdy wracaliśmy było już +6. Duże amplitudy temperatur. Chyba jeszcze bardziej chce mi się od tego spać. Mrozik trzyma dalej… i bardzo dobrze, bo parapet w zeszłym tygodniu powoli zaczął tracić funkcję lodówki.

Jak wspomniałem poza nauką musi być też czas na przyjemności. I tu też mała dygresja. O tym, że tutejsi bardziej są przychylni aktywności fizycznej, niż my już pisałem. Mam wrażenie, że bardziej dbają o rozrywkę. Dlaczego to w miarę oczywiste. Bo co można by tu robić? Wszędzie daleko. I tak, nie przesadzę, jeśli napiszę, że w Irkucku jest kilkanaście teatrów, mnóstwo kin, kręgielni i klubów billardowych też zdecydowanie więcej, no i oczywiście klubów, zwanych tu nocnymi, jednakże nie mających nic wspólnego z naszym rozumieniem tego słowa. I o klubach będzie mowa, dobra, o jednym.
W sobotę zostaliśmy zaproszeni na imprezę tematyczną Narodnyi zombar' do klubu Megapolis. Imponujące. Do bywalców klubów raczej nie należę, z resztą w Poznaniu trudno o klubach mówić, ale czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Klasa i wraz z nią adekwatna kwota za wstęp - 300 rubli (dla nas na szczęście nie;)). W środku pełna kultura, świetna aranżacja wnętrz, 3 różne sale tematyczne na 2 kondygnacjach. Muzyka też dobra, z wrażenia, aż zmontowałem filmik:

No tak zapomniałem wspomnieć, że bawiliśmy się jako zombie :) Jeszcze tam wrócimy.

Na zakończenie anegdotka z serii małe zdziwienia, czyli rosyjskie paradoksy.
Wiecie kto zbudował budynek urzędu migracyjnego w Irkucku?
Nielegalnie przebywający na terytorium Rosji Tadżycy bez pozwolenia o pracę.

* ros. Wspólnota Niepodległych Państw

 Gorod nevest* piątek, 4 kwietnia 2008

Irkuckie życie powoli zaczęło się normalizować. No dobra, prawie. Znów niemalże niepostrzeżenie minął kolejny tydzień. Prawie tydzień ;) Obowiązków coraz więcej, zajęć też, no i snu oczywiście, tylko czasu jakoś mniej.
Niedzielną wycieczkę trzeba było odespać, więc nasz kolejny tydzień zaczął się trochę później, niż planowaliśmy. Na uczelni wylądowaliśmy o 11.30 na przedmiocie Politicieskie sistemy v gosudarstvax ATR. Przedmiot jest bliźniaczo podobny do wykładanych na wschodoznawstwie Współczesnych systemów politycznych. Jest tylko małe "ale" - tajemniczy skrót ATR. Już wiem, że oznacza on kraje Azji południowo-wschodniej, choć jego rozwinięcie nadal pozostaje tajemnicą. Tak czy owak, okazało się, że przedmiot ten też się zaraz kończy i, że za dwa tygodnie mamy zaliczenie. Do nauczenia przypadła Indonezja. Ciekawe i zdaje się nietrudne, bo o Pancza Sila i sterowanej demokracji coś już się słyszało.
W poniedziałek wydano nam również legitymacje i indeksy, którymi oczywiście muszę się pochwalić. Jesteśmy pełnoprawnymi studentami. Bajer.

Wcześniej już napomknąłem, że Istfak nie będzie naszym jedynym miejscem nauki. Po parze** w centrum pora jechać na Universiteckij, pseudo kampus rozlokowany na lewym brzegu Angary, gdzie znajdują się między innymi wydział prawa i nasz MEiL, na którym to zostajemy przyjęci bardzo przyjaźnie. Proponują nam, abyśmy uczęszczali na pełen kurs rosyjskiego - 6 zajęć w tygodniu, no ale to lekka przesada. W końcu decydujemy się na: prakticieskaia grammtika, prakticieskii sintaksis, praktika reci, naucinyi stil reci. No to się napraktykujemy, ale cóż ćwiczenie czyni mistrza, a język codzienny to nie wszystko. Rosyjski zaczynamy nazajutrz, na pierwszy rzut gramatyka.

Wtorek, 1 kwietnia - prima aprilis, za wcześnie wstać nie można. No i nie wstaliśmy, zwlekliśmy się po 12, żeby dotrzeć na 13.20 na ową gramatykę. Ciut po 13 wsiedliśmy w autobus, ale chyba przeliczyliśmy siły nad zamiary. Zamiast gramatyki zrobiliśmy sobie ponad 1,5h wycieczkę autobusem po przedmieściach. Na Universiteckij nie dotarliśmy. W środę się poprawimy.

Wstajemy skoro świt, czyli o 8. O 10 zaczynamy zajęcia na MEiL'u, więc nauczeni wczorajszym doświadczeniem wiemy, że musimy wyjść najpóźniej o 9. Tylko jeszcze mała drzemka w autobusie.
Rosyjski, rosyjski, rosyjski. W grupie mamy 2 Niemców, Francuza i dziewczynę… jeszcze nie wiemy jakiej narodowości ;) Niemcy dają radę, ba, mam wrażenie, że dość słabo przy nich wypadamy, ale za to Francuz powtarza ja ne znaiu. Na sinstaksisie udaje nam się trochę zaszpanować, rosyjski jednak ciut do polskiego podobny i rozbieranie zdań złożonych szło nam całkiem. Gorzej już na praktice reci. Zostajemy lekko zmiażdżeni przez ironiczną panią Aleksandre Vladimirovne. Teraz już wiem, jak się naprawdę powinno uczyć języka. U nas to prowizorka. Na zadanie domowe dostaliśmy taki tekścik, że z niespełna dwóch stron A4 udało mi się znaleźć, ze 40 słówek, z którymi wcześniej nie miałem styczności. No może przesadzam, ale tylko trochę, a dodam, że od początku pobytu tutaj już się trochę rosyjskiej prasy naczytało. Po dwóch rosyjskich pora na ekonomię, za dużo nie będę pisał, bo szkoda zachodu. Pani prowadząca na początku zasugerowała nam, że możemy nie zrozumieć. Miała rację. Przez całe zajęcia liczyli jakieś zadanka na dziwnych literkach i cyferkach. Odpuścimy to sobie, poszukamy ekonomii na Istfake.
Popołudniu umówione spotkanie z konsulem. Przemiły człowiek, ciekawie podyskutować, posłuchać opowieści . Pewne nasze "małe zdziwienia" znajdują wytłumaczenie.

Nawiązując do tematu - miasto panien. Wcześniej pisałem, że mnóstwo tu, no nie ukrywajmy ładnych i przede wszystkim (do przesady) zadbanych kobiet (ponoć zupełnie odwrotnie, niż w Archangielsku, ktoś zdementuje?). Nie było to tylko moje subiektywne odczucie. Jak się okazuje dla blisko 40% kobiet w wieku rozrodczym brakuje tu partnerów. Poważne zagrożenie demograficzne, a dodać do tego należy, że dużym problemem jest tu również męska impotencja spowodowana powszechnym alkoholizmem. Ruscy nie mają libido... biedne kobiety. Do tego tematu zapewne jeszcze wrócę.
Póki co rozważam złożenie aplikacji na staż letni w konsulacie, konkurencja duża, ale spróbować warto.

1 kwietnia zrobili nam żarcik i teraz prysznice pracują w dni parzyste. Idziemy się wykąpać do koleżanek z innego akademika. O polskim wykładowcy i marksistowskiej ekonomii wkrótce.

* ros. miasto panien
** ros. para - po prostu zajęcia, 1h20min

 Ned'elia wtorek, 1 kwietnia 2008

Niepostrzeżenie minął pierwszy tydzień naszego pobytu tutaj. W sobotę z rana mieliśmy ruszać w teren, ale oczywiście znów obudziliśmy się po 12 w południe, z resztą i tak bez konkretnego planu, gdzie się udać. Co się odwlecze to nie uciecze. Na sobotni wieczór zaplanowaliśmy przegląd współczesnego kina rosyjskiego. Mądrze zabrzmiało. W ręce wpadła nam po prostu płyta DVD 8 w 1 z najnowszymi, kinowymi przebojami. Znów małe zdziwienie. W Rosji legalnie, w sklepie można kupić płytę DVD z filmami zgranymi kamerą w kinie, koszt 130 rubli (12 zł). Jest jednak mały minus - nie da się tego obejrzeć. Co film to gorsza jakość - krzywy, nieostry obraz da się znieść, ale dużo gorzej jest z dźwiękiem. Zaczęliśmy oglądać 4 filmy, żadnego nie skończyliśmy. Przyzwyczailiśmy się do prowizorycznego Internetu, przyzwyczaimy się i do "kina domowego".

Na niedzielę wykrystalizował nam się plan wyjazdu w okoliczne góry. O 10 rano wsiedliśmy z Kubą w elektriczke i po niespełna półtorej godzinie dotarliśmy do stacji Orlenok. Malownicza okolica, a do tego cudowna pogoda.
O pogodzie słów kilka. Od samego przyjazdu cały czas jest ładnie, praktycznie całymi dniami świeci słońce. Jedynie w piątek trochę się zachmurzyło i popruszyło. Tak, możecie pozazdrościć.

Celem naszej wycieczki jest tajemniczy Skalnik, masyw skalny, do którego docieramy po około 2h spaceru po gór(k)ach. Cudownie podelektować się przyrodą i wreszcie nacieszyć się śniegiem, którego w tym roku u nas zabrakło. Więcęj na zdjęciach. Droga powrotna do stacji wiedzie przez zaśnieżoną dolinę, wzdłuż zamarzniętej rzeczki. Po drodze spotykamy wielu lokalnych turystów. Wspomnę o nich trochę. Da się zauważyć, że całkiem popularne są tu weekendowe wypady w plener. Całe rodzinki z plecakami wyruszają na szlaki, na kilkudniowe wędrówki. Pełen przekrój wiekowy, dzieci z plecakami większymi od nich samych i staruszkowie z wielkimi worami - ciekawe zjawisko. Bardzo popularne są tu również biegi na nartach. Do Irkucka wracamy zatłoczonym pociągiem wśród nart i plecaków.