"Idziemy prosto na szczyt!" środa, 16 kwietnia 2008

…nieosiągalny ;)

Dzień 0 - piątek
Na dworcu poznajemy Witię i Ksiuszę, przyjaciół Katii. Doświadczeni turyści, świetnie. Pierwsze, co rzuca mi się w oczy to plecak Witii - 115l! Co on tam zapakował na dwa dni? Jak się później okaże - wszystko i jeszcze więcej... na wszelki wypadek. Zupełnie inna kultura chodzenia po górach. Jeśli u nas dąży się raczej do minimalizacji wagi i rozmiaru plecaka, to tutaj, jak już zauważyłem wcześniej, bierze się wszystko, co popadnie i się raczej nie przyda, a jedzenia przynajmniej tyle, żeby wykarmić… głodnych Polaków, którzy zabrali ze sobą tylko po czekoladce i kilka chińskich zupek.
O 21.00 wsiadamy w elektryczkę do Sliudanki, pokonanie 100km zajmie nam ponad 3,5h. Dworzec w Sliudance jest jednym z najładniejszych, jakie miałem okazję widzieć, do tego czysty. I jak tu nie zostać na noc? Za 11,5 rubla, czyli koło złotówki, dostajemy 3 wygodne sofy, z których budujemy wytworne łoże.

Dzień 1 - sobota
O 6.45 budzi nas pani dyżurna. Szybka poranna toaleta, pożywna chińska zupka na śniadanie i pora na "szlak". Przed nami do pokonania 24km do stacji meteorologicznej Chamar-Daban. Ze szlaku zbaczamy do MCieS - ratownictwa, zarejestrować swoje wyjście w góry. Jeszcze mała sesja zdjęciowa na brzegu Bajkału. Startujemy o 10.08. Szlak rozpoczyna się na na ulicy Komuny Paryskiej. Po niespełna 3km kończą się zabudowania i zaczyna się droga wzdłuż rzeki. Pogoda jest cudowna, nieustannie towarzyszy nam słońce. Stopniowo zrzucamy z siebie następne warstwy odzieży, aż do krótkich rękawków. Żyć nie umierać. Kolejne kilometry pokonujemy po zamarzniętej rzece, która oczywiście musi pękać pod moim naporem. Może po prostu dlatego, że idę pierwszy. Nie szkodzi, buty schną szybko, a doznania niesamowite. Z kolejnymi kilometrami śniegu coraz więcej. Mijamy kopalnie marmuru. Kamyszki robią wrażenie, gdybym miał taki plecak jak Witia…;) Z czasem droga staje się coraz węższa, wciąż wiedzie wzdłuż rzeki, która to przekraczamy jakieś 15 razy. Wyobrażam sobie, jakie zabawne musi być brodzenie tutaj latem. W połowie trasy mały posiłek, Witia ujawnia kolejne tajniki swojego plecaka. Smaczne. Na kolejnym odcinku towarzyszy mi Lao-Che i ich najnowsza płyta Gospel. Idzie się cudnie. Zostawiam grupę w tyle i zyskuję trochę czasu… Słońce, śnieg, 15 minutowa drzemka. Ostatnie 3km to już ostrzejsze podejście. Do celu docieram kilka minut po 17. Poznaję pana meteorologa, niesamowicie pozytywny człowiek. Dociera i reszta. Noc spędzimy w małym drewnianym domku wraz z Andriejem - profesjonalnym fotografem i jego synem. Na kolacje smakołyki z plecaka Witii - gryka, kartoszka, konserwa, sguscianka. Gotuje pan fotograf. Nikt nie pójdzie spać głodny.
Zapomniałbym o największej atrakcji wieczoru. Bania! Dla mnie nowość, doświadczenie niesamowite. Najpierw wygrzewanie, ba, wytapianie w rozgrzanym do niemożliwości drewnianym domku, a następnie skok w… zaspę śniegu i nacieranie. I tak trzy, cztery razy. Czuję, że żyję. Na koniec jeszcze nieodłączny atrybut bani - "chłostanie" świerkowymi witkami. Zapach lasu towarzyszy mi przez cały kolejny dzień. Śpię, jak zabity.

Dzień 2 - niedziela
Zamiast o 5, zwlekamy się o 8. Niedobrze. Mieliśmy wyjść jak najwcześniej, gdy śnieg jest jeszcze dostatecznie zmrożony by iść bez zapadania się po pas, co jest jednak niezmiernie uciążliwe. Przekonam się na własnej skórze. Wyruszamy po 9.

Cel jest jasny i przejrzysty - Pik Czerskiego 2090 m.n.p.m. Gorzej z powietrzem - mgła, o słońcu można zapomnieć. Z każdym kilometrem widoczność coraz mniejsza. Katia, Ksiusza, Witia i pan fotograf muszą wrócić na wieczór do Sliudanki, rezygnują z próby wejścia na pik, wybierają się tylko pierwszy szczyt, na którym się rozstajemy. Dalej idziemy już raczej na orientację, o której trudno mówić przy widoczności 5-8m. Ledwo widzę idącego przede mną Kubę. Kończą się również ślady, które można było dotychczas napotkać. Temperatura jest niska, trudno szacować, ale zamarza wszystko, co mamy pod ręką, z resztą ręce też. Za nami pierwszy golec, mijamy pomnik postawiony na cześć turystyki, która zginęła tu w lawinie w 1963r. Drugi golec, jesteśmy coraz bliżej celu. Niestety jak się wkrótce okazuje - zupełnie nieosiągalnego. Drugi golec przechodzi w wąską oblodzoną grań. Przewężenia pokonujemy na tyłkach. Przełęcz żandarma nas pokonała. Kuba zostawia plecak i próbuje szczęścia na oblodzonych kamieniach. Dalej nie pójdziemy, a szkoda.

Wracamy. Powietrze jeszcze bardziej się zagęszcza. Mam wrażenie, że stąpam po Marsie - trudno odróżnić gdzie niebo, a gdzie śnieg, temperatura wciąż spada. Śnieg ma jednak jedną zaletę - zachowuje Twoje ślady, które w takich warunkach są jedyną rzeczą, która można dostrzec wokół. Pogoda się stabilizuje, pora na ciepły posiłek w chmurach.

Ruszamy dalej, Kuba zostaje w tyle i fotografuje. Podążam za śladami, mijam miejsce naszego rozstania ze znajomymi. Ślady są wyraźne, nie budzą mojej wątpliwości. Wszystko dookoła i tak wygląda tak samo. Zapadam się coraz częściej. Brodzę w śniegu po kolana, co któryś krok zapadając się po pas. Przesuwam się niemalże w miejscu. Próbuje różnych technik. Bieg, delikatne stąpanie - to na nic. Niepokoi mnie fakt, że nie widzę za sobą Kuby. Ślady się kończą. Jak to? Chwila zwątpienia. Teraz już wiem, czemu ślady były takie wyraźne - ktoś tu przyszedł i wracał tą samą drogą. Czyżby nasi się zgubili? Jedynym rozsądnym wyjściem jest powrót do miejsca, gdzie się poprzednio rozstaliśmy i odszukanie innych śladów. Nie mam siły wykopywać się z zasp. Idę na kolanach. W końcu docieram do znanego mi już miejsca. Mam omamy, wydaje mi się, że widzę Kubę, podczas gdy to jakiś krzak odbija się w śniegu. Odnajduję ślady. Będzie dobrze. Zejście do stacji powinno mi zająć nie więcej niż godzinę. Po drodze spotykam rękawiczkę, którą musiał zgubić Kuba. Jeszcze kilka razy zakopuje się w śniegu i lecę głową przed siebie, ostatni odcinek zjeżdżam na tyłku. Meteostancja! Docieram pół godziny za Kubą - już chcieli mnie szukać. Meteorolog Andriucha częstuje nas na rozgrzewkę herbatą i ziołową goriłką. Zapada decyzja - wrócimy tu latem.
Gromadzimy możliwie dużo drewna i próbujemy nagrzać domik na noc. Nie jest to łatwo, mokre, zmrożone drewno gaśnie samo z siebie. Reszta ekipy zostawiła nam w domku sporo jedzenia. Po solidnym posiłku zasypiamy błyskawicznie. Śpię do białego rana, Kuba kilka razy w nocy próbuje wskrzesić żar w piecu i ocalić nas od zamarznięcia.

Dzień 3 - poniedziałek
8.45 opuszczamy stację meteorologiczną. Przed nami dobre 24km w dół. Planujemy dotrzeć na elektryczkę o 14.13. Pierwszy odcinek, pomimo, że stromy, to zaśnieżony, więc schodzi, a raczej zbiega się dość przyjemnie. Dalej jest ciut gorzej. Weekend w dolinie musiał być najwyraźniej dość ciepły, bo śnieg pozostał tylko miejscami, za to większość szlaku jest oblodzona. Przestaje liczyć upadki, później policzę siniaki ;) Przez całą drogą towarzyszy nam pies ze stacji. Idzie z małym wyprzedzeniem i co jakiś czas zatrzymuje się - sprawdza czy jesteśmy - jakby czuł się odpowiedzialny za sprowadzenie nas bezpiecznie na dół. Na dworcu kolejowym w Sliudance melduję się o 13.35. Mała niespodzianka. Pociągu o 14.13 nie będzie, bo jeździ tylko w weekendy, następnego o 17.40 też nie. Najbliższy po 19. Trudno. Jemy wędzone omule*. Pewnie trochę przesadzę, jeśli napiszę, że warto tu przyjechać tylko po to, by spróbować tej ryby, ale co tam. Jest wyśmienita. Rozwiązanie znajduje się samo. Zasypiamy w marszrutce - pobudka na dworcu w Irkucku.
Podsumowując: dobre 70km w nogach, spalona słońcem twarz, wrażenia bezcenne. Wrócimy tu!

Więcej zdjęć.

* omul - ryba z rodziny łososiowatych, występuje tylko w Bajkale, ponoć. Wyśmienita.

1 komentarz:

jablona pisze...

Hehehehe :)
Wyśmienita relacja!! Wszystko widzę, jakbym znowu tam był: dworzec z marmuru, brzeg Bajkału, betonowy pomost nad torami, "rynek" w Sludjance, "wylotówkę" ze Sludjanki (BTW: widzieliście stojący w bocznej uliczce transporter opancerzony?), szlak przy rzece i dlaej kopalnie itd... No i Rosjanie z wielgaśnymi plecakami, pełnymi wszystkiego :P


A Pik Czerskiego pozostaje nadal zaczarowany i niezdobyty :P Nad tą górą ciąży jakieś fatum :D Ale nic to - następnym razem się uda.

Jak pisałeś o tej bani - natychmiast ją sobie przypomniałem - ciemne, pachnące drewnem ściany, potężny piec i próba wytrzymania w tym ukropie :) Ale najbardziej Wam zazdroszczę tej przeplatanki: bania-śnieg, no i witek brzozowych :)
BTW: mam nadzieję, że pozdrowiłeś od nas meteokierowmnika ;)