Pokazywanie postów oznaczonych etykietą video. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą video. Pokaż wszystkie posty
Zaniedbałem Zesłanego niedziela, 22 czerwca 2008
"Zesłany" się tymczasowo przekwalifikował. Spoważniał, a z drugiej strony przez chwilę poczuł nawet jak w domu.
Rano odebrałem wiadomość od Czajola - zaniedbałeś zesłanego. Patrzę, ostatni wpis 24 maja - jak to możliwe, że tyle czasu przeleciało mi przez palce? Cofnijmy się 3 tygodnie wstecz.
W ostatni weekend maja, jak to w weekendy zwykliśmy, wybraliśmy się z Kubą w bój. Plan był z założenia raczej spokojny, spacerowy, ale nasze wyobrażenia szybko zweryfikowała rzeczywistość. Przygoda. Ze względu na zaistniałe okoliczności świadomie zwlekałem z jej opisywaniem, żeby nie budzić paniki. Wszystko skończyło się pozytywnie, więc mogę już śmiało napisać… pozwlekam jednak jeszcze czekając na chwilę natchnienia, by dokończyć opowieść, której już nadałem imię- "Samotność w tajdze".
20 maja za pośrednictwem Pocztex'u, Poznań opuściła paczka adresowana do Irkucka. Swoją drogą ciekawe, czy przecierała szlaki. Prezent na Dzień Dziecka, kiełbasy, komplet "niepociex'ow"* (dzięki Czaya - http://www.ontheroad.pl) i narzędzie pracy - garnitur - po co? Za chwilę.
Wyobrażam sobie ile uśmiechów pojawiało się na twarzach ludzi, którzy zaglądali do tej paczki po drodze, a musiało ich być wielu, bo karton, który do mnie dotarł był bardzo zmęczony. Przesyłka miała iść 7-10 dni.
3 czerwca stwierdziłem, że trzeba wziąć sprawę w swoje ręce - no bynajmniej nie miałem na myśli szukania mojej paczki w szczątkach samolotu transportowego, który rozbił się na Uralu tydzień wcześniej.
Dotarłem do głównej siedziby poczty, do działu paczkowego. Oni nie obsługują przesyłek kurierskich, odesłano mnie z numerem telefonu. Dzwonię na lotnisko.
- ...
- Nie, nie, z Polski nic nie było.
- Na pewno? Proszę sprawdzić.
- Chwila… Blin, blin, blin**… pan poda adres
-…
- Kurier przywiezie paczkę jutro, pomyliliśmy się.
- Ale ja potrzebuje garnitur na jutro rano! Przyjadę.
- Garnitur? /śmiech/ Jesteśmy do 8.
Jadę. Pobłądziłem trochę, ale koniec końców znalazłem magazyn EMS. Najpierw przedzieram się przez biura epoki Chruszczowa, potem małe pokoiki, w końcu przez sortownie, przechodzę po taśmie z paczkami, później przez boksy z przesyłkami i w końcu jest - wydawanie przesyłek. Po tym co zobaczyłem stwierdziłem, że raczej nie zdecydował bym się nigdy więcej wysyłać czegokolwiek do Rosji, a na pewno nie cennego.
- Panie, kurier jeszcze nie wrócił.
- Jak nie wrócił? Miałem przyjechać po paczkę.
- Popieprzyliśmy adres i pojechała do Lenina.
- Lenina?... (wioska na przedmieściach Irkucka)
- Pan siądzie i poczeka, albo przyjedzie przed zamknięciem.
Radość nieopisana, paczki, choć fizycznie nie mam to czuję ją wyraźnie. Ledwo udaje mi się zdążyć na 8. Jak na złość w Irkucku nic nigdy nie przyjeżdża, gdy jest potrzebne. Wsiadam w byle co i do przodu. Biegnę.
Pomimo otworu wielkości pięści na środku paczki, ze środka nic nie zginęło. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak szybko zjadłem paczkę kabanosów.
4 czerwca, 7 rano. Jak na irkuckie warunki godzina nieludzka, życie budzi się tu dopiero po 9. Doprowadzam do ładu koszulę wyjętą z paczki, golę się "na pupę niemowlaka", marynarka, krawat i lecę. Jaki ja poważny. O 9 rano stawiam się w konsulacie, zaczynam praktyki, które potrwają miesiąc. Na dzień dzisiejszy przepraktykowałem już ponad 2 tygodnie i jestem bardzo zadowolony, dzieje się mnóstwo ciekawych rzeczy, które angażują mnie doszczętnie. Zupełnie wbrew stereotypowi, o tym, że praktykanci parzą kawę i robią prasówkę. O samej praktyce napiszę więcej po zakończeniu. Kończę o 17, choć tak naprawdę to bywa różnie, mimo, że dzień trwa teraz od 4 do 24 to po powrocie padam zmęczony. Jakieś spotkanie ze znajomymi, książka, albo po prostu film - dzięki łączu w konsulacie nadrabiam zaległości, a weekendy mierze czas wedle polskiego zegarka. Nadto pogoda jest paskudna. O ile czerwiec przywitał nas upałami dochodzącymi do 37 st., tak teraz pada niemalże codziennie, a ciśnienie oscyluje na takim poziomie, że bez 3 kaw dziennie to snułbym się niczym widmo.
We wtorek zeszłego tygodnia do konsulatu wpadło 4 dziennikarzy z Warszawy. Piotr, Kuba, Magda i Maksymilian - przyjechali do Irkucka pierwszym pociągiem na bezpośredniej linii Warszawa-Irkuck. Plan ambitny - 4 dni na miejscu i zebrać jak najwięcej materiałów. Kilka telefonów, rozgrzeszenie konsula i przygodę czas zacząć. W akademiku szybko zrzucam zmęczony uniform, aparat pod pachę i lecimy. Próbujemy zatrzymać taksówkę na dworzec, w końcu zatrzymuje się biała Camry. Pakujemy się w 5 razem ze sprzętem i plecakami. Gość pcha się przez korki i dowozi nas sprawnie do celu. Jakie zdziwienie - nie chce kasy. Zabita do niemożliwości marszrutką telepiemy się do Wierszyny. O niej słów kilka. Położona 100km w linii prostej na północ od Irkucka wioska, licząca 500 mieszkańców to mały ewenement na skalę syberyjską - ponad 80% jej mieszkańców stanowią Polacy i to nie zesłańcy, a ludzie, którzy w 1911 i 1912 roku dobrowolnie opuścili Małopolskę i przyjechali tu za chlebem. Klimat niesamowity, bo w odróżnieniu od otaczających, wieś ta jest zadbana, uporządkowana i po prostu sprawia bardzo miłe wrażenie. Jak mawiają miejscowi krajobraz przypomina im ten rodzinny. Biegamy z aparatami, a wieczór spędzamy u nauczycielki języka polskiego. To zadziwiające jak uchronił się tu język - kilkuletni synowie nauczycielki mówią zupełnie bez akcentu. Zasypiamy o 5 nad ranem na podłodze w "Domu Polskim". Było o czym pogadać. O ile przyjazd tutaj za sprawą kilku znajomości i telefonów okazał się niezbyt problematyczny, o tyle okazuje się, że z powrotem będzie ciężko. Latamy po wsi próbując uruchomić plan awaryjny, to na nic. Ciężko też łapie się stopa, gdy przejeżdża jeden samochód na godzinę. Ostatecznie małymi krokami z wioski do wioski, z małymi i większymi przerwami wracamy do Irkucka. Ekipa następnego dnia rusza na Olchoń, ja zostaje w mieście, bo w piątek z rana kolejne zadanie specjalne - gość z Krakowa.
Zaczyna się mój przedostatni, tydzień w Irkucku. Powoli, a raczej już zdecydowanie, czynię kroki w kierunku wdrożeniu planu wakacyjnego pod kryptonimem "Chcę objechać Chiny przez Meksyk po Jugosławię"***. Chcieć to móc. To moje pierwsze i prawdopodobnie ostatnie takie długie wakacje, dlatego muszą zostać godnie zwieńczone. Skoncentruję się jednak na Chinach. Potrzebny mi jest jakiś konkretny przewodnik. Nie macie pomysłu jak go tu błyskawicznie przygnać z Polski? Skalpowanie turystów wykluczone;) Plan - to brzmi dumnie, w rzeczywistości będzie spontanicznie. Nie wiem jeszcze z kim pojadę, całkiem prawdopodobne, że sam. Wszystko wyjaśni się na dniach. Najpierw Mongolia, w Ułan Bator będzie trzeba wyczarować wizę do Chin, w międzyczasie wyprawa na pustynie Gobi. Potem już najniższym kosztem do Pekinu, okolice, i bardziej na południe - Xian, rzeka Li i wymarzony Hong Kong - w miarę możliwości. Powrót do Irkucka w ostatnie dni lipca, początek sierpnia i tutaj będzie prawdopodobnie czekała kolejna przygoda - niespodzianka. Potem już powrót do kraju. Jak i którędy to na razie też wielka niewiadoma, ale w mojej głowie roi się od pomysłów - Petersburg, Helsinki, Tallin, Kijów, Astana, Taszkient, Teheran. Coś będzie trzeba wybrać. Trzymam się zasady, że wszystko co najlepsze w moim życiu wynika spontanicznie, więc nie wybiegam z planami za daleko w przyszłość.
W piątek załatwiałem wizy do Mongolii, obyło się bez problemów, poza jednym absurdem - uiszczenie opłaty wizowej na konto. Okazuje się bowiem, że inostranec****, nie może ot tak wejść i zrobić wpłaty na konto w banku VTB. Musi najpierw otworzyć swój rachunek, a cała procedura trwanie nie mniej, niż 2h. Próbowałem sprowadzić kogoś znajomego i zlecić mu wpłatę, ale wszyscy albo już w rozjazdach, albo jacyś pozajmowani. Szczerze się zatem do babki w bankowej informacji. - Inostranec? Wyciągnęła swój paszport i po 3 minutach było po bólu. Teraz mam na kwitku z potwierdzeniem jej adres, tyle fatygi to mogła jeszcze numer telefonu dopisać;) Rosja.
Tymczasem realizuję "Общага project" - porządkuję zbiór wspomnień z życia w rosyjskim akademiku. Z montażowni wychodzi właśnie 1 odcinek, wkrótce premiera.
Gdzieś tam na brzegu Bajkału:
* - odzież termoaktywna, pozdrowienia dla ekipy sklepu Hannah w Factory Luboń
** - łagodne rosyjskie przekleństwo
*** - WWO - Oni mogliby
**** - powinniście wiedzieć;) - obcokrajowiec
Zelenyj gorod sobota, 24 maja 2008
Poniedziałkowy poranek, wyglądam za okno przecierając oczy. Nie wierze! Zielono, tak zielono jakby ktoś w nocy zmienił scenografię. Wrażenie niesamowite, to miasto zrobiło się naprawdę piękne. Wszechobecna szarość przemieniła się, jakby jednym dotknięciem czarodziej różdżki w zieleń... i to z jaką intensywnością. Rozmokła, wydeptana gleba stała się niczym dzikie leśne runo, a drzewa, które wyglądały jakby miały już nigdy nie wypuścić liści teraz są nimi zasypane. Ulica 25 Oktiabria wygląda niczym tajemnicza aleja. Dobra, lekko przekoloryzowałem, ale zdecydowanie jest czym oko nacieszyć.
Poprzedni weekend spędziliśmy, dla odmiany na miejscu, w Irkucku. Zrobiło się jakoś tak poważnie i naukowo. Prace zaliczeniowe, wypracowania, referaty i uwaga… egzaminy i to całkiem serio, choć tylko dwa - jeszcze. I tak próbowaliśmy stworzyć naukową atmosferę, więc wybraliśmy się… na imprezę. Akurat zebrała się wesoła gromadka i wylądowaliśmy w Megapolis na, uwaga… emoparty. Haha, w rzeczy samej. Tylko, że żadnego emo nie spotkałem. Może płakali w kątach?;)
Impreza, jak impreza, ale o czym chciałem kilka słów poczynić. Otóż nasze internacjonalne towarzystwo. Dokładnie 2 miesiące temu, w Wielkanoc, poznaliśmy u naszych koleżanek z Poznania (które serdecznie, przy okazji, pozdrawiam) Ciang Boma - zabawnego Koreańczyka, z dość europejskim, jak na Azjatę usposobieniem, który od tamtej pory jakoś się przewija tu i tam. No i tak jakoś z nim i jego "ziomkami" wylądowaliśmy na imprezie, a w drodze na nią wciągnąłem w dyskusję z naszym przyjacielem. Jej rezultaty skłoniły mnie do małej refleksji. Ciang Bom studiując w Irkucku od 3 lat nabawił się mnóstwo uprzedzeń i obaw, a po tym co usłyszałem, to wcale się nie dziwie. Podejście "białych" Rosjan do Azjatów wszelkiej maści jest powszechnie znane i dostrzegalne nawet przez nas. Pisałem już o tym, przytaczając anegdotkę z autobusu. Skąd wynika przeświadczenie o ich wyższości, można się domyśleć patrząc na historię, jednakże wybitnie brak znajomości, szczególnie tej najnowszej, tłumaczy na ile jest to podejście nieuzasadnione. Młodzi historii nie znają, w ogóle niewiele wiedzą o świecie, poza wyjątkami, żeby nikogo nie urazić. Ale o tym za chwilę. Ciang Bom sprawnie rozróżnia Azjatów: Mongoł, Buriat, Koreańczyk, ruski azjata… Ruski azjata? - pytam. No właśnie, najniższa grupa społeczna, dres, gopnik, jak go nie nazwać - dawno zapomniał o swoich korzeniach, bełkocze tylko ledwo po rosyjsku korzystając z "przebogatego" słownika rugatelstv. Taki typ z przyjemnością skroi Cię z telefonu, plecaka, a przede wszystkim dokumentów, choć i butami nie pogardzi. Tak właśnie powstają stereotypy, uprzedzenia i rodzi się dyskryminacja tych, od których Rosjanie powinni się jeszcze dużo nauczyć. Tymczasem przyjeżdżający tu azjatyccy studenci tworzą izolujące się grupy i nie tylko ze względu na barierę kulturową, ale głównie na nieprzychylny stosunek miejscowych, którzy postrzegają ich głównie przez pryzmat - ile można na nich zarobić. Jakby jednak nie spojrzeć w przybliżeniu 80% samochodów, a jeszcze więcej autobusów i maszyn poruszających się po Irkucku pochodzi z Japonii i Korei, choć tam już dawno się wysłużyły, tymczasem odnoszę wrażenie, że nikt nie nauczył się jeszcze traktować Koreańczyka jako poważnego, chociażby partnera do interesów. To tyle jeśli chodzi o moje spostrzeżenia, subiektywne. Anegdota usłyszana od wykładowcy zaprzyjaźnionego z Buriatami: każdy Buriat przyjeżdżający do Irkucka wie jedno - że dostanie "lanie". Nie wie tylko kiedy.
Ludzie tu nie czytają. Fałsz. Czytają tylko brukowce. Prawda. Kupienie publicystycznego tygodnika w kiosku graniczy z cudem. Zazwyczaj trafi się jakiś stary numer sprzed kilku tygodni, po obniżonej cenie. Dlaczego? Itogi, Ogenok, Vlast', Russkij reporter, te tytuły trafiają do kiosków, i to nielicznych, po jednym egzemplarzu i tkwią w witrynach, póki naiwny Polak ich nie kupi, no i tak już obniżonej cenie. Przynajmniej takie mam wrażenie. Co więcej, wyciągniecie takiej gazety w autobusie i pochłonięcie się w lekturę przyciąga zdziwione spojrzenia. Społeczeństwo posiadaczy - wypasionych telefonów komórkowych obklejonych kamyczkami Svarovskiego, okularów Versace i torebek Vuitton... złoto-zębnych ludzi bez pojęcia o tolerancji . Krytyk się ze mnie zrobił. Swoją drogą widziałem dziś najkrótszą spódniczkę w życiu, aż nie umiem opisać jej długości. Jestem pod wrażeniem, ale o tym może kiedy indziej.
Teraz pochwalę. To co mi się tutaj podoba to rozwinięty, przynajmniej w pewnym sensie, sektor usług. Jakość owych usług ciężko mi jeszcze oceniać, ale co się zdecydowanie wyróżnia to szybkość pracy. Szewc naprawia buty na jutro, okulary odbierasz u optyka za godzinę lub dwie, a odbitki u fotografa po 10 minutach. Czy w między czasie u nas coś już się zmieniło?
Były wzniosłe przemyślenia, to musi być też trochę sensacji. Dzisiaj dowiedzieliśmy się na zajęciach rosyjskiego, że nawiedziło nas trzęsienie ziemi, które… przespaliśmy. No tak, telewizji nie mamy, w radiu puszczają tylko "moskiewskie" newsy, a lokalnej prasy nie czytujemy raczej, bo nie grzeszy… niczym. I tak w nocy z wtorku na środę w Irkucku o 5.50 potrząsało z siła do 3 stopni w skali Richtera, a to już ponoć da się odczuć - relacjonowała nasza lektorka Aleksandra Vladimirovna - musiała łapać przesuwające się meble. W epicentrum, tj. na dnie Bajkału dochodziło do 6 stopni. Jak donoszą poszukiwacze sensacji to dopiero początek, bowiem przesuwa się tu fala wstrząsów z Chin. Ile w tym prawdy, to się okaże, choć nie byłbym tutaj specjalnie zaniepokojony, bo naukowych przesłanek ku potwierdzeniu tej tezy nie ma.
Na zakończenie mały polski wątek. Spotkała mnie dzisiaj niewątpliwa przyjemność - Ogórki konserwowe "Chili" z Radzymina. Mniam.
Abstrahując:
... a Irkuck już śpi, dobranoc.
Poprzedni weekend spędziliśmy, dla odmiany na miejscu, w Irkucku. Zrobiło się jakoś tak poważnie i naukowo. Prace zaliczeniowe, wypracowania, referaty i uwaga… egzaminy i to całkiem serio, choć tylko dwa - jeszcze. I tak próbowaliśmy stworzyć naukową atmosferę, więc wybraliśmy się… na imprezę. Akurat zebrała się wesoła gromadka i wylądowaliśmy w Megapolis na, uwaga… emoparty. Haha, w rzeczy samej. Tylko, że żadnego emo nie spotkałem. Może płakali w kątach?;)
Impreza, jak impreza, ale o czym chciałem kilka słów poczynić. Otóż nasze internacjonalne towarzystwo. Dokładnie 2 miesiące temu, w Wielkanoc, poznaliśmy u naszych koleżanek z Poznania (które serdecznie, przy okazji, pozdrawiam) Ciang Boma - zabawnego Koreańczyka, z dość europejskim, jak na Azjatę usposobieniem, który od tamtej pory jakoś się przewija tu i tam. No i tak jakoś z nim i jego "ziomkami" wylądowaliśmy na imprezie, a w drodze na nią wciągnąłem w dyskusję z naszym przyjacielem. Jej rezultaty skłoniły mnie do małej refleksji. Ciang Bom studiując w Irkucku od 3 lat nabawił się mnóstwo uprzedzeń i obaw, a po tym co usłyszałem, to wcale się nie dziwie. Podejście "białych" Rosjan do Azjatów wszelkiej maści jest powszechnie znane i dostrzegalne nawet przez nas. Pisałem już o tym, przytaczając anegdotkę z autobusu. Skąd wynika przeświadczenie o ich wyższości, można się domyśleć patrząc na historię, jednakże wybitnie brak znajomości, szczególnie tej najnowszej, tłumaczy na ile jest to podejście nieuzasadnione. Młodzi historii nie znają, w ogóle niewiele wiedzą o świecie, poza wyjątkami, żeby nikogo nie urazić. Ale o tym za chwilę. Ciang Bom sprawnie rozróżnia Azjatów: Mongoł, Buriat, Koreańczyk, ruski azjata… Ruski azjata? - pytam. No właśnie, najniższa grupa społeczna, dres, gopnik, jak go nie nazwać - dawno zapomniał o swoich korzeniach, bełkocze tylko ledwo po rosyjsku korzystając z "przebogatego" słownika rugatelstv. Taki typ z przyjemnością skroi Cię z telefonu, plecaka, a przede wszystkim dokumentów, choć i butami nie pogardzi. Tak właśnie powstają stereotypy, uprzedzenia i rodzi się dyskryminacja tych, od których Rosjanie powinni się jeszcze dużo nauczyć. Tymczasem przyjeżdżający tu azjatyccy studenci tworzą izolujące się grupy i nie tylko ze względu na barierę kulturową, ale głównie na nieprzychylny stosunek miejscowych, którzy postrzegają ich głównie przez pryzmat - ile można na nich zarobić. Jakby jednak nie spojrzeć w przybliżeniu 80% samochodów, a jeszcze więcej autobusów i maszyn poruszających się po Irkucku pochodzi z Japonii i Korei, choć tam już dawno się wysłużyły, tymczasem odnoszę wrażenie, że nikt nie nauczył się jeszcze traktować Koreańczyka jako poważnego, chociażby partnera do interesów. To tyle jeśli chodzi o moje spostrzeżenia, subiektywne. Anegdota usłyszana od wykładowcy zaprzyjaźnionego z Buriatami: każdy Buriat przyjeżdżający do Irkucka wie jedno - że dostanie "lanie". Nie wie tylko kiedy.
Ludzie tu nie czytają. Fałsz. Czytają tylko brukowce. Prawda. Kupienie publicystycznego tygodnika w kiosku graniczy z cudem. Zazwyczaj trafi się jakiś stary numer sprzed kilku tygodni, po obniżonej cenie. Dlaczego? Itogi, Ogenok, Vlast', Russkij reporter, te tytuły trafiają do kiosków, i to nielicznych, po jednym egzemplarzu i tkwią w witrynach, póki naiwny Polak ich nie kupi, no i tak już obniżonej cenie. Przynajmniej takie mam wrażenie. Co więcej, wyciągniecie takiej gazety w autobusie i pochłonięcie się w lekturę przyciąga zdziwione spojrzenia. Społeczeństwo posiadaczy - wypasionych telefonów komórkowych obklejonych kamyczkami Svarovskiego, okularów Versace i torebek Vuitton... złoto-zębnych ludzi bez pojęcia o tolerancji . Krytyk się ze mnie zrobił. Swoją drogą widziałem dziś najkrótszą spódniczkę w życiu, aż nie umiem opisać jej długości. Jestem pod wrażeniem, ale o tym może kiedy indziej.
Teraz pochwalę. To co mi się tutaj podoba to rozwinięty, przynajmniej w pewnym sensie, sektor usług. Jakość owych usług ciężko mi jeszcze oceniać, ale co się zdecydowanie wyróżnia to szybkość pracy. Szewc naprawia buty na jutro, okulary odbierasz u optyka za godzinę lub dwie, a odbitki u fotografa po 10 minutach. Czy w między czasie u nas coś już się zmieniło?
Były wzniosłe przemyślenia, to musi być też trochę sensacji. Dzisiaj dowiedzieliśmy się na zajęciach rosyjskiego, że nawiedziło nas trzęsienie ziemi, które… przespaliśmy. No tak, telewizji nie mamy, w radiu puszczają tylko "moskiewskie" newsy, a lokalnej prasy nie czytujemy raczej, bo nie grzeszy… niczym. I tak w nocy z wtorku na środę w Irkucku o 5.50 potrząsało z siła do 3 stopni w skali Richtera, a to już ponoć da się odczuć - relacjonowała nasza lektorka Aleksandra Vladimirovna - musiała łapać przesuwające się meble. W epicentrum, tj. na dnie Bajkału dochodziło do 6 stopni. Jak donoszą poszukiwacze sensacji to dopiero początek, bowiem przesuwa się tu fala wstrząsów z Chin. Ile w tym prawdy, to się okaże, choć nie byłbym tutaj specjalnie zaniepokojony, bo naukowych przesłanek ku potwierdzeniu tej tezy nie ma.
Na zakończenie mały polski wątek. Spotkała mnie dzisiaj niewątpliwa przyjemność - Ogórki konserwowe "Chili" z Radzymina. Mniam.
Abstrahując:
O Munku Sardyk i rosyjskiej turystyce środa, 7 maja 2008
"A eshcho zhizn' prekrasna, potomu chto mozhna puteshestvovat'!"N. M. Przheval'skiy
Zacznijmy od początku. Wyjazd do ostatniego momentu, a właściwie i na początku jego trwania był dla nas dość dużą zagadką, bowiem nie bardzo mieliśmy świadomość tego, jak on będzie wyglądał i na ile jest on w rzeczywistości organizowany, a na ile samodzielny. Jak już wcześniej wspominałem, albo i nie, zdecydowaliśmy się pojechać do Mond z biurem Discovery Club, głównie dlatego, że koszta tej opcji były zdecydowanie niższe, niż transportu kombinowanego do Mondów, oddalonych z reszta ponad 320km od Irkucka, ponadto ominęła nas przez to procedura załatwiania indywidualnych przepustek do strefy przygranicznej, przy której też pewnie by się bez vziatek* nie obyło, po Munku Sardyk przebiega, bowiem granica rosyjsko-mongolska. No i po trzecie namówili nas znajomi, z którymi byliśmy w Chamar-dabanie, którzy jednak zrezygnowali w ostatnim momencie. Żeby jeszcze trochę zagmatwać to owi znajomi polecili nam zapisać się do grupy ich znajomych z Sajańska, z którymi w zeszłym roku na Munku wybrali się właśnie Mateusz i Adam. Kółko się zamyka, a historia lubi się powtarzać.
Zeszły tydzień minął pod znakiem kombinowania sprzętu alpinistycznego. Dumnie zabrzmiało, ale Sajany to już nie takie ot górki i, żeby bezpiecznie zdobyć ich najwyższy szczyt, lodowiec z resztą, to potrzebne nam były przynajmniej koszki, czyli raki, takie ustrojstwo do chodzenia po lodzie i czekany. We wtorek udało nam się pożyczyć jedną parę raków, dostaliśmy też ze 40m porządnej liny, dalej będziemy kombinowali.
Jeszcze słów kilka o samym wydarzeniu. W przewodnikach przyjęło się pisać o masowym wejściu na Munku, święcie, tradycji czy czymś takim właśnie w majskij, czyli nasz weekend majowy. Tymczasem okazuje się, że żadna ideologia się za tym nie kryje, po prostu początek maja to najbardziej sprzyjający okres, żeby tu przyjechać i zdobyć Munku. Na dworze jest już w miarę ciepło, dni są długie, a warstwa śniegu nadal pozostaje wystarczająco gruba, a rzeki, po których biegnie większość szlaków - zamarznięte. No i wszyscy mają wolne. Szacuje się, że w tym roku miało się tu zjawić 3000 miłośników gór. Ile było nie zliczyłem, tłoku bynajmniej nie odczułem, ale również i samotności.

Dzień 1 - środa 30.04 - Irkuck - Mondy
Kilka minut po 8 rano stawiamy się na dworcu kolejowym. Pierwsze zdziwienie - mnóstwo dzieci, desek snowboardowych, sanek, pił, siekier. Gdzie my jedziemy? Nasze wyobrażenia podlegają pierwszej weryfikacji. Jak się okazuje to wszystko jest bardziej przemyślane, niż moglibyśmy sobie wyobrazić. Ot właśnie specyfika rosyjskiej turystyki, ale o tym dalej.
Podróż starym koreańskim autobusem przeciąga się w nieskończoność, pierwszy 100km odcinek po tzw. serpentynie - z Irkucka do Kultuka nad brzegiem Bajkału pokonujemy w 3h, później już nieco szybciej mkniemy przez dolinę tunkijską. Po drodze jeszcze małe zakupy - uzupełnienie prowiantu, kontrola paszportowa przy wjeździe do strefy przygranicznej i po 17 lądujemy 22km za Mondami, na moście nad Białym Irkutem, gdzie zaczyna się nasza wędrówka. Wszyscy wypełzają z autokarów i gramolą na siebie ogromne plecaki, o który już wcześniej napominałem. Zostajemy adoptowani przez grupę z Sajańska i tak tworzy się wesoła gromadka - Witalik, Sveta - starzy wyjadacze, ich potomni i ich koledzy, Wowa, syn fotografa, którego poznaliśmy przypadkowo w Chamar-dabanie, jeszcze Dima, Marina, na oko nasi rówieśnicy, no i Andriej z Irą, też doświadczeni w górskich wędrówkach, no i dwa Polaki - łącznie jakieś 10 osób. Trudno nam początkowo ocenić naszą rolę i pozycję w tej stawce, ale co tam, raz może być inaczej. Będziemy się słuchać starszych.
Niewiele ciut ponad 2 godziny wędrujemy w górę rzeki. Teraz już wiem, po co im te sanki - ładują na nie wszystko co popadnie, podobnie z deskami, no i dawaj przed siebie. Dochodzimy do miejsca, gdzie do Białego Irkutu wpada Muguwiek, na którym to zaczyna się właściwe podejście na Munku. Zakładamy obóz, weryfikuje się kolejne nasze wyobrażenie, otóż spędzimy tu 4 kolejne noce, a stacjonarny obóz będzie nasza bazą wypadową w góry. Witalik i ekipa rozpakowują swoje ogromniaste plecaki, czego to tam nie ma! Można by wyżywić niemały pułk. Z pewnością wszystkiego nie przejemy. Wowa przytargał ze sobą plecak większy, niż on sam. Zadziwiające, że 12 - 13 latkowie taszczą plecaki większe, niż 120l. Raz dwa powstaje palenisko otoczone ławeczkami, kuchnia, a dookoła wyrastają namioty. Szybko zrozumiałem po co te piły i topory. Naprawdę oryginalne podejście do turystyki górskiej - jakby kierowało nimi motto - weź ze sobą wszystko co się da, a nuż się przyda, ba na pewno się przyda, a nawet jeśli nie to lepiej, żeby było, aniżeli by miało zabraknąć. Ot charakterystyka rosyjskiego turysty. Sveta czaruje przy wiadrze zawieszonym nad ogniskiem, po kolacji przyśpiewki przy ognisku i w końcu zmęczeni lądujemy w namiotach. W nocy bynajmniej nie jest ciepło. O kombinacjach rzeczy, jakie na siebie zakładałem, żeby uchronić się przed mrozem mógłbym książki pisać, ba poradniki - każdy kawałek materiału zostaje wykorzystany. Rękawice na stopach obwiązanych polarem, sweter obowiązany wokół tyłka, nieskończona ilość warstw na sobie, na twarzy kaptur, a na głowie czapka. Śpiwór pościągany tak, żeby wystawał tylko nos i to zasłonięty swetrem, a na spalnik jeszcze wszystko co zostało pod ręką. Da się spać.
Dzień 2 - czwartek 1.05 - pik Obozor - 2900 m.n.p.m
Cudów nie ma, ale wysypiamy się całkiem. Pora na aklimatyzację, przyzwyczajenie organizmu do ciśnienia. Pogoda skrajnie nieprzychylna, silny wiatr, sypiący śnieg i gęsta mgła. Ruszamy na Obozor. Najpierw po zamarzniętej rzece, później po zboczu i docieramy na przełęcz kontrastów. Dlaczego kontrastów? Z jednej strony rozciąga się widok na skaliste, ośnieżone szczyty Sajan, napominających Alpy, z drugiej łagodniejsze pagórki Chamar-dabanu. Pozostaje nam uwierzyć na słowo, w końcu widać niewiele. Dobra - nic. Szczyt zdobywamy stosunkowo szybko robiąc jeszcze po drodze przerwę na rozmrożenie butów. Ze szczytu schodzimy jeszcze szybciej, niż się dostaliśmy, właściwie to zostajemy zwiani. Droga powrotna dostarcza mi mnóstwo frajdy - zbieganie i skakanie po ośnieżonych, zamarzniętych kaskadach. Hopla!

Dzień 3 - piątek 2.05 - Munku Sardyk - 3491 m.n.p.m
Trzeba wyjść możliwie wcześnie. Żartów już nie ma. Znajdują się dodatkowe koszki, ledoruby, znaczy czekany, nawet i sistema, czy uprzęże do asekuracji i liny oczywiście. Pakujemy sprzęt, prowiant i ruszamy w górę Muguwieka. Już po pierwszych kilku krokach doceniam raki i szereg możliwości, jakie dają. Wspięcie się na zamarznięte kaskady rzeki nie stanowi problemu. Później znów dość swobodnie przesuwamy się po zboczu i zaczyna się prawdziwa wspinaczka. Pierwszy cel jezioro Echo na wysokości 2600 m., gdzie rozpocznie się kolejny - ostatni etap naszej wyprawy.
Droga do jeziora dłuży się niesamowicie, pogoda dopisuje, słońce wręcz pali, z każdym krokiem mam coraz większą ochotę zrzucić plecak. Pierwsi docieramy do jeziora, wkrótce okazuje się, że śniegu jest tyle, że i owe sistema, liny na nic nam potrzebne, pójdziemy swobodnie. Plecaki poczekają przy jeziorze. Przed nami niemalże pionowa śnieżna ściana.

Krok za krokiem, posuwamy się jakby w miejscu. Jednak nie. Raki okazują się nieocenione, czekan też. W końcu grań i wyłaniający się niesamowity widok na stronę mongolską, jezioro Chubsuguł. Do szczytu jeszcze kilkadziesiąt metrów, ale już po czystej skale. W jednej ręce lina, w drugą czekan i przed siebie. Lepiej nie patrzeć w dół. Wejście asekurują ratownicy MCHS, sterujący dość natężonym ruchem - słusznie. 16.45 - upragniony szczyt. Widok zapiera dech w piersiach, euforia nieopisana. Zasięg w telefonie pozwala mi zadzwonić do domu. Zdobyty! Pierwszy lodowiec, pierwszy raz tak wysoko nie w samolocie. Triumfalne zdjęcia, mały posiłek, współdzielenie radości z innymi "zdobywcami" i po ponad 30min na szczycie pora w dół. Po linie do grani, potem po kamieniach… słyszę krzyk. Sekundę później rozpędzony do kilkudziesięciu km/h Wowa, przelatuje koło mnie koziołkując, bynajmniej nie kontrolowanie. Idący kilkanaście metrów przede mną ratownik rzuca by go zatrzymać. Zabrakło metra, dwóch. Wowa leci dalej w dół, wytracając jednak prędkość. Zatrzymuje się. Chwila niepewności. Wstaje. Jest żywy, cały. Dalej pojedziemy już na tyłkach, w przeciwieństwie do Wowy - kontrolowanie. Koszulka w gacie, polar ściągnięty do maksimum, pas śnieży zapięty, pod kurtkę aparat i jeszcze ściągacze. Czekan pod pachę, nogi w górę i…. JAZDA! Wrażenia lepsze, niż na torze saneczkowym, śnieg mam w każdym zakątku ciała, ale to nie odbiera radości. Szybko lądujemy nad jeziorem. Dalszy odcinek to również freestyle - naprzemienny dupozjazd kontrolowany czekanem i mimowolne zsuwanie się na nogach. Koło 21 meldujemy się w obozie. Satysfakcja ogromna. Zmęczenie jeszcze większe.
Dzień 4 - sobota 3.05 - pik Konstytucji, jak na 3 maja przystało
Śpimy do 11. Po śniadaniu zapada decyzja o próbie zdobycia piku Konstytucji, który jest trudnodostępny i nie tak popularny. Wyruszamy późno, zbyt późno. Zmęczone dniem poprzednim stopy szybko odmawiają mi posłuszeństwa. Pogoda znów się załamuje - mgła przesłania góry, sypie śnieg i wieje. Nie ma sensu się katować. Wracam do obozu, pora odpocząć. Kuba silnie zmotywowany goni peleton, który zostawił nas w tyle na dobre 20 minut. Odpoczywam w obozie, o zachodzie słońca wspinam się na najbliższy wierzchołek pofotografować góry. O 22.30 nadal jest widno, to najdłuższe dni w roku. Ekipa nadal nie wróciła z gór. W obozie rośnie niepokój, znacząco natomiast spada temperatura. To będzie bardzo zimna noc. Wkrótce pojawiają się Witalik, Sveta i Kuba - pik Konstytucji okazał się technicznie trudniejszy niż Munku. Tej nocy śpię najlepiej, mimo, że jest najzimniejsza.

Dzień 5 - niedziela 4.05 - powrót
Wstajemy przed 8 rano i zwijamy obóz. O 13 z mostu odjeżdża nas autobus do Irkucka. Zejście w dół rzeki to czysta przyjemność, choć stopy nadal dają się w znaki. Godzina i jesteśmy na dole. Niemalże całą drogę powrotną przesypiam. W Irkucku lądujemy o 21. Miało się zazielenić, tymczasem zaczerwieniło się jakoś… i żółtego w ogóle dużo. Miasto jakieś czystsze, wyraźnie ozdobione. Coś tu nie pasuje - na ulicach pojawiły się pasy! Już czuć to wyraźnie - zbliża się Dzień Pobiedy. Będzie się działo.
Wracamy tramwajem przez centrum. Motorniczej skończyły się bilety, więc pasażerowie jadą za darmo. Słyszę komentarz starszej pasażerki "vot kak nam daleko ot civilizacii"…
Jeszcze na koniec przypomniał mi się cytat przytoczony przez Antona, na oko 15-16 letniego współtowarzysza naszych wędrówek:
Zeszły tydzień minął pod znakiem kombinowania sprzętu alpinistycznego. Dumnie zabrzmiało, ale Sajany to już nie takie ot górki i, żeby bezpiecznie zdobyć ich najwyższy szczyt, lodowiec z resztą, to potrzebne nam były przynajmniej koszki, czyli raki, takie ustrojstwo do chodzenia po lodzie i czekany. We wtorek udało nam się pożyczyć jedną parę raków, dostaliśmy też ze 40m porządnej liny, dalej będziemy kombinowali.
Jeszcze słów kilka o samym wydarzeniu. W przewodnikach przyjęło się pisać o masowym wejściu na Munku, święcie, tradycji czy czymś takim właśnie w majskij, czyli nasz weekend majowy. Tymczasem okazuje się, że żadna ideologia się za tym nie kryje, po prostu początek maja to najbardziej sprzyjający okres, żeby tu przyjechać i zdobyć Munku. Na dworze jest już w miarę ciepło, dni są długie, a warstwa śniegu nadal pozostaje wystarczająco gruba, a rzeki, po których biegnie większość szlaków - zamarznięte. No i wszyscy mają wolne. Szacuje się, że w tym roku miało się tu zjawić 3000 miłośników gór. Ile było nie zliczyłem, tłoku bynajmniej nie odczułem, ale również i samotności.
Dzień 1 - środa 30.04 - Irkuck - Mondy
Kilka minut po 8 rano stawiamy się na dworcu kolejowym. Pierwsze zdziwienie - mnóstwo dzieci, desek snowboardowych, sanek, pił, siekier. Gdzie my jedziemy? Nasze wyobrażenia podlegają pierwszej weryfikacji. Jak się okazuje to wszystko jest bardziej przemyślane, niż moglibyśmy sobie wyobrazić. Ot właśnie specyfika rosyjskiej turystyki, ale o tym dalej.
Podróż starym koreańskim autobusem przeciąga się w nieskończoność, pierwszy 100km odcinek po tzw. serpentynie - z Irkucka do Kultuka nad brzegiem Bajkału pokonujemy w 3h, później już nieco szybciej mkniemy przez dolinę tunkijską. Po drodze jeszcze małe zakupy - uzupełnienie prowiantu, kontrola paszportowa przy wjeździe do strefy przygranicznej i po 17 lądujemy 22km za Mondami, na moście nad Białym Irkutem, gdzie zaczyna się nasza wędrówka. Wszyscy wypełzają z autokarów i gramolą na siebie ogromne plecaki, o który już wcześniej napominałem. Zostajemy adoptowani przez grupę z Sajańska i tak tworzy się wesoła gromadka - Witalik, Sveta - starzy wyjadacze, ich potomni i ich koledzy, Wowa, syn fotografa, którego poznaliśmy przypadkowo w Chamar-dabanie, jeszcze Dima, Marina, na oko nasi rówieśnicy, no i Andriej z Irą, też doświadczeni w górskich wędrówkach, no i dwa Polaki - łącznie jakieś 10 osób. Trudno nam początkowo ocenić naszą rolę i pozycję w tej stawce, ale co tam, raz może być inaczej. Będziemy się słuchać starszych.
Niewiele ciut ponad 2 godziny wędrujemy w górę rzeki. Teraz już wiem, po co im te sanki - ładują na nie wszystko co popadnie, podobnie z deskami, no i dawaj przed siebie. Dochodzimy do miejsca, gdzie do Białego Irkutu wpada Muguwiek, na którym to zaczyna się właściwe podejście na Munku. Zakładamy obóz, weryfikuje się kolejne nasze wyobrażenie, otóż spędzimy tu 4 kolejne noce, a stacjonarny obóz będzie nasza bazą wypadową w góry. Witalik i ekipa rozpakowują swoje ogromniaste plecaki, czego to tam nie ma! Można by wyżywić niemały pułk. Z pewnością wszystkiego nie przejemy. Wowa przytargał ze sobą plecak większy, niż on sam. Zadziwiające, że 12 - 13 latkowie taszczą plecaki większe, niż 120l. Raz dwa powstaje palenisko otoczone ławeczkami, kuchnia, a dookoła wyrastają namioty. Szybko zrozumiałem po co te piły i topory. Naprawdę oryginalne podejście do turystyki górskiej - jakby kierowało nimi motto - weź ze sobą wszystko co się da, a nuż się przyda, ba na pewno się przyda, a nawet jeśli nie to lepiej, żeby było, aniżeli by miało zabraknąć. Ot charakterystyka rosyjskiego turysty. Sveta czaruje przy wiadrze zawieszonym nad ogniskiem, po kolacji przyśpiewki przy ognisku i w końcu zmęczeni lądujemy w namiotach. W nocy bynajmniej nie jest ciepło. O kombinacjach rzeczy, jakie na siebie zakładałem, żeby uchronić się przed mrozem mógłbym książki pisać, ba poradniki - każdy kawałek materiału zostaje wykorzystany. Rękawice na stopach obwiązanych polarem, sweter obowiązany wokół tyłka, nieskończona ilość warstw na sobie, na twarzy kaptur, a na głowie czapka. Śpiwór pościągany tak, żeby wystawał tylko nos i to zasłonięty swetrem, a na spalnik jeszcze wszystko co zostało pod ręką. Da się spać.
Dzień 2 - czwartek 1.05 - pik Obozor - 2900 m.n.p.m
Cudów nie ma, ale wysypiamy się całkiem. Pora na aklimatyzację, przyzwyczajenie organizmu do ciśnienia. Pogoda skrajnie nieprzychylna, silny wiatr, sypiący śnieg i gęsta mgła. Ruszamy na Obozor. Najpierw po zamarzniętej rzece, później po zboczu i docieramy na przełęcz kontrastów. Dlaczego kontrastów? Z jednej strony rozciąga się widok na skaliste, ośnieżone szczyty Sajan, napominających Alpy, z drugiej łagodniejsze pagórki Chamar-dabanu. Pozostaje nam uwierzyć na słowo, w końcu widać niewiele. Dobra - nic. Szczyt zdobywamy stosunkowo szybko robiąc jeszcze po drodze przerwę na rozmrożenie butów. Ze szczytu schodzimy jeszcze szybciej, niż się dostaliśmy, właściwie to zostajemy zwiani. Droga powrotna dostarcza mi mnóstwo frajdy - zbieganie i skakanie po ośnieżonych, zamarzniętych kaskadach. Hopla!
Dzień 3 - piątek 2.05 - Munku Sardyk - 3491 m.n.p.m
Trzeba wyjść możliwie wcześnie. Żartów już nie ma. Znajdują się dodatkowe koszki, ledoruby, znaczy czekany, nawet i sistema, czy uprzęże do asekuracji i liny oczywiście. Pakujemy sprzęt, prowiant i ruszamy w górę Muguwieka. Już po pierwszych kilku krokach doceniam raki i szereg możliwości, jakie dają. Wspięcie się na zamarznięte kaskady rzeki nie stanowi problemu. Później znów dość swobodnie przesuwamy się po zboczu i zaczyna się prawdziwa wspinaczka. Pierwszy cel jezioro Echo na wysokości 2600 m., gdzie rozpocznie się kolejny - ostatni etap naszej wyprawy.
Droga do jeziora dłuży się niesamowicie, pogoda dopisuje, słońce wręcz pali, z każdym krokiem mam coraz większą ochotę zrzucić plecak. Pierwsi docieramy do jeziora, wkrótce okazuje się, że śniegu jest tyle, że i owe sistema, liny na nic nam potrzebne, pójdziemy swobodnie. Plecaki poczekają przy jeziorze. Przed nami niemalże pionowa śnieżna ściana.
Krok za krokiem, posuwamy się jakby w miejscu. Jednak nie. Raki okazują się nieocenione, czekan też. W końcu grań i wyłaniający się niesamowity widok na stronę mongolską, jezioro Chubsuguł. Do szczytu jeszcze kilkadziesiąt metrów, ale już po czystej skale. W jednej ręce lina, w drugą czekan i przed siebie. Lepiej nie patrzeć w dół. Wejście asekurują ratownicy MCHS, sterujący dość natężonym ruchem - słusznie. 16.45 - upragniony szczyt. Widok zapiera dech w piersiach, euforia nieopisana. Zasięg w telefonie pozwala mi zadzwonić do domu. Zdobyty! Pierwszy lodowiec, pierwszy raz tak wysoko nie w samolocie. Triumfalne zdjęcia, mały posiłek, współdzielenie radości z innymi "zdobywcami" i po ponad 30min na szczycie pora w dół. Po linie do grani, potem po kamieniach… słyszę krzyk. Sekundę później rozpędzony do kilkudziesięciu km/h Wowa, przelatuje koło mnie koziołkując, bynajmniej nie kontrolowanie. Idący kilkanaście metrów przede mną ratownik rzuca by go zatrzymać. Zabrakło metra, dwóch. Wowa leci dalej w dół, wytracając jednak prędkość. Zatrzymuje się. Chwila niepewności. Wstaje. Jest żywy, cały. Dalej pojedziemy już na tyłkach, w przeciwieństwie do Wowy - kontrolowanie. Koszulka w gacie, polar ściągnięty do maksimum, pas śnieży zapięty, pod kurtkę aparat i jeszcze ściągacze. Czekan pod pachę, nogi w górę i…. JAZDA! Wrażenia lepsze, niż na torze saneczkowym, śnieg mam w każdym zakątku ciała, ale to nie odbiera radości. Szybko lądujemy nad jeziorem. Dalszy odcinek to również freestyle - naprzemienny dupozjazd kontrolowany czekanem i mimowolne zsuwanie się na nogach. Koło 21 meldujemy się w obozie. Satysfakcja ogromna. Zmęczenie jeszcze większe.
Dzień 4 - sobota 3.05 - pik Konstytucji, jak na 3 maja przystało
Śpimy do 11. Po śniadaniu zapada decyzja o próbie zdobycia piku Konstytucji, który jest trudnodostępny i nie tak popularny. Wyruszamy późno, zbyt późno. Zmęczone dniem poprzednim stopy szybko odmawiają mi posłuszeństwa. Pogoda znów się załamuje - mgła przesłania góry, sypie śnieg i wieje. Nie ma sensu się katować. Wracam do obozu, pora odpocząć. Kuba silnie zmotywowany goni peleton, który zostawił nas w tyle na dobre 20 minut. Odpoczywam w obozie, o zachodzie słońca wspinam się na najbliższy wierzchołek pofotografować góry. O 22.30 nadal jest widno, to najdłuższe dni w roku. Ekipa nadal nie wróciła z gór. W obozie rośnie niepokój, znacząco natomiast spada temperatura. To będzie bardzo zimna noc. Wkrótce pojawiają się Witalik, Sveta i Kuba - pik Konstytucji okazał się technicznie trudniejszy niż Munku. Tej nocy śpię najlepiej, mimo, że jest najzimniejsza.
Dzień 5 - niedziela 4.05 - powrót
Wstajemy przed 8 rano i zwijamy obóz. O 13 z mostu odjeżdża nas autobus do Irkucka. Zejście w dół rzeki to czysta przyjemność, choć stopy nadal dają się w znaki. Godzina i jesteśmy na dole. Niemalże całą drogę powrotną przesypiam. W Irkucku lądujemy o 21. Miało się zazielenić, tymczasem zaczerwieniło się jakoś… i żółtego w ogóle dużo. Miasto jakieś czystsze, wyraźnie ozdobione. Coś tu nie pasuje - na ulicach pojawiły się pasy! Już czuć to wyraźnie - zbliża się Dzień Pobiedy. Będzie się działo.
Wracamy tramwajem przez centrum. Motorniczej skończyły się bilety, więc pasażerowie jadą za darmo. Słyszę komentarz starszej pasażerki "vot kak nam daleko ot civilizacii"…
Jeszcze na koniec przypomniał mi się cytat przytoczony przez Antona, na oko 15-16 letniego współtowarzysza naszych wędrówek:
"luchshe pogibnut' v pogoni za mechtami chem starikom v krovati..."*Coś w tym jest.
Zapraszam do galerii zdjęć: http://picasaweb.google.com/bartek.biskupski/MunkuSardyk3004405
* ros. lepiej zginać w pogoni za marzeniami, niż będąc starcem, w łóżku
Brejnstorming, bang bang i rosyjskie migracje środa, 9 kwietnia 2008
No tak, na początek wypadało by się wytłumaczyć. Zaniedbałem bloga, no ale vremia tak bystro uxodit'! Co jak co, ale nauka się zaczęła na poważnie, no dobra, na tyle poważnie na ile się może tutaj zacząć, ponadto wyśmienicie się tu śpi... pomimo, że moje łóżko ma kolo 185cm długości, a to coś, co mnie oddziela od dykty trudno nazwać materacem. Zdrowo.
Poza nauką i spaniem są też inne obowiązki - życie towarzyskie ;) Nie można przecież robić Polakom złej renomy, a wiadomo jakże czasochłonne jest bywanie na "salonach"... i vecierinkax.
Wróćmy do tego na czym skończyłem w zeszłym tygodniu (olaboga, ale leci!). Na wykładzie z organizacji międzynarodowych profesor przywitał nas słowami "Witam serdecznie", nie wzbudziło to specjalnie naszej podejrzliwości... do momentu, kiedy dostrzegliśmy w klapie jego marynarki znaczek z polską flagą. Nasi tu są! ;) Profesor Szostakowicz (niektórym nazwisko może widać się zabawnie pokrewne), jak później doczytałem w przewodniku - potomek polskich emigrantów, dyrektor organizacji polonijnej "Ogniwo". Nieskrywaną przyjemność sprawiło mu porozmawianie po polsku. Ludzie są tu dumni z polskiego pochodzenia. W ogóle Polska to tu dobra "marka", mówiąc dosłownie, jak i w przenośni. Na sklepowych półkach pełno polskich towarów, najczęściej żywności przetworzonej i mrożonek, ale też chemii, w aptekach dużo naszych leków. Ale bym sobie zjadł gołąbki! Tych niestety nie ma.
Eksport tutaj to złoty interes - tak myśli przeciętny polski przedsiębiorca - ceny wyższe, duży popyt na towary i stosunkowo mała ich podaż. Jest jedno "ale". Załatwienie wszelkich formalności trwa w nieskończoność i do tego kosztuje, a opłacenie mafii minimalizuje ewentualny zysk do zera. Konsul radzi: dać sobie spokój. Zdrowie też przecież ważne.
Przypadkowy taksówkarz cieszy się ze swojej familii Żołnierczyk. Polak ma tu lepszą renomę, niż Żyd - synonim przedsiębiorczości. Z mojej perspektywy to też ciekawe doświadczenie, w końcu jestem z "zachodu", ba z Unii Europejskiej. Buty też robimy dobre.
Chyba nie za bardzo rozumieją dlaczego przyjeżdżamy się tu uczyć, albo czego się tu można nauczyć. Teraz i ja już wiem, że ekonomii się tu na pewno nie nauczę. Na czwartkowym wykładzie słucham o wyższości ekonomiki marksistowskiej. No ładnie. Sam wykładający sprawia wrażenie, jakby wiekiem się od samego Marska zbytnio nie różnił. Przez chwilę jest nawet zabawnie.
Z nowym tygodniem zaczęliśmy dwa kolejne przedmioty, zapowiada się ciekawie. Stratifikacia v sovremennoi Rossii i Migrace i bezopasnost'. Prowadzone przez profesorów, powiedzmy to bardziej "światowych" - pierwszym kształconym w Niujorke i drugim o nieskończonej ilości publikacji na temat rosyjskich pedofilii w Nowej Gwinei i korupcji w Ghanie. Podoba mi się forma zajęć - opowieści i anegdotki o współczesnej Rosji. Dobrze jest zweryfikować swoje wyobrażenia, ale też to czym karmią nas media.
Kolejne moje spostrzeżenie - wykładowcy wyraźnie odcinają od historii ZSRR - Sojuz to oni… a my to my, żaden jeszcze nawiązując do historii nie określił ZSRR jako "my". Taki wstyd? Jedynie pani w aptece powiedziała, że w całym Sojuzie nie ma już szczepionki FSME, bo ją wycofali. Jest tylko 8x tańszy "zamiennik". Z resztą pewnie i tak miała na myśli SNG*. Jak już o tym mowa - w zeszłym tygodniu przyjąłem to rosyjskie cudo, póki co żyje. Mowa o drugiej dawce szczepionki przeciw odkleszczowemu zapaleniu opon mózgowych.
Żeby tradycji stało się zadość to musi być jeszcze coś o pogodzie i kasie. Od 1 kwietnia skrupulatnie notuje wydatki i po tygodniu mogę już poczynić pewne spostrzeżenia. Na jedzenie, transport, skromną rozrywkę i... prysznic poszło delikatnie ponad 200zł. To wcale nie jest mało, a i tak żyjemy po najniższych kosztach. Totalnie nie mam pojęcia, jak miejscowi sobie tutaj radzą, przy zarobkach rzędu 800-1400zł. Nie ma tu tanich marketów, promocji, ani innych cudów zachodniego marketingu. Ponoć naród niesamowicie przystosowany do radzenia sobie w trudnych warunkach. Może i my będziemy musieli zacząć hodować coś na parapecie. Marchewki ze sklepu są w środku białe, o smaku bliżej nieokreślonym. Po ugotowaniu dobrze smakują z ketchupem. Tu wszystko z nim wchodzi. Konsul ostrzegał, żebyśmy przypadkiem nie gotowali parówek, bo nam odejdzie ochota na jedzenie. Posłuchaliśmy - na zimno, oczywiście z ketchupem.
Tylko woda ponoć tu tania, nikt nie zakręca po sobie kranów - przecież mają "wody pod dostatkiem w Bajkale". Pochodzę trochę na stratyfikację to napiszę coś mądrzejszego.
Pogoda. O ile zeszły tydzień określę środkiem wiosny, bo temperatura w ciągu dnia przekraczała 10 st. i lataliśmy nawet w krótkich rękawkach to dla odmiany w niedzielę spadł śnieg i przymroziło. Po drodze na uczelnie mamy termometr - o 8 rano w poniedziałek zanotował -6, gdy wracaliśmy było już +6. Duże amplitudy temperatur. Chyba jeszcze bardziej chce mi się od tego spać. Mrozik trzyma dalej… i bardzo dobrze, bo parapet w zeszłym tygodniu powoli zaczął tracić funkcję lodówki.
Jak wspomniałem poza nauką musi być też czas na przyjemności. I tu też mała dygresja. O tym, że tutejsi bardziej są przychylni aktywności fizycznej, niż my już pisałem. Mam wrażenie, że bardziej dbają o rozrywkę. Dlaczego to w miarę oczywiste. Bo co można by tu robić? Wszędzie daleko. I tak, nie przesadzę, jeśli napiszę, że w Irkucku jest kilkanaście teatrów, mnóstwo kin, kręgielni i klubów billardowych też zdecydowanie więcej, no i oczywiście klubów, zwanych tu nocnymi, jednakże nie mających nic wspólnego z naszym rozumieniem tego słowa. I o klubach będzie mowa, dobra, o jednym.
W sobotę zostaliśmy zaproszeni na imprezę tematyczną Narodnyi zombar' do klubu Megapolis. Imponujące. Do bywalców klubów raczej nie należę, z resztą w Poznaniu trudno o klubach mówić, ale czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Klasa i wraz z nią adekwatna kwota za wstęp - 300 rubli (dla nas na szczęście nie;)). W środku pełna kultura, świetna aranżacja wnętrz, 3 różne sale tematyczne na 2 kondygnacjach. Muzyka też dobra, z wrażenia, aż zmontowałem filmik:
No tak zapomniałem wspomnieć, że bawiliśmy się jako zombie :) Jeszcze tam wrócimy.
Na zakończenie anegdotka z serii małe zdziwienia, czyli rosyjskie paradoksy.
Wiecie kto zbudował budynek urzędu migracyjnego w Irkucku?
Nielegalnie przebywający na terytorium Rosji Tadżycy bez pozwolenia o pracę.
* ros. Wspólnota Niepodległych Państw
Poza nauką i spaniem są też inne obowiązki - życie towarzyskie ;) Nie można przecież robić Polakom złej renomy, a wiadomo jakże czasochłonne jest bywanie na "salonach"... i vecierinkax.
Wróćmy do tego na czym skończyłem w zeszłym tygodniu (olaboga, ale leci!). Na wykładzie z organizacji międzynarodowych profesor przywitał nas słowami "Witam serdecznie", nie wzbudziło to specjalnie naszej podejrzliwości... do momentu, kiedy dostrzegliśmy w klapie jego marynarki znaczek z polską flagą. Nasi tu są! ;) Profesor Szostakowicz (niektórym nazwisko może widać się zabawnie pokrewne), jak później doczytałem w przewodniku - potomek polskich emigrantów, dyrektor organizacji polonijnej "Ogniwo". Nieskrywaną przyjemność sprawiło mu porozmawianie po polsku. Ludzie są tu dumni z polskiego pochodzenia. W ogóle Polska to tu dobra "marka", mówiąc dosłownie, jak i w przenośni. Na sklepowych półkach pełno polskich towarów, najczęściej żywności przetworzonej i mrożonek, ale też chemii, w aptekach dużo naszych leków. Ale bym sobie zjadł gołąbki! Tych niestety nie ma.
Eksport tutaj to złoty interes - tak myśli przeciętny polski przedsiębiorca - ceny wyższe, duży popyt na towary i stosunkowo mała ich podaż. Jest jedno "ale". Załatwienie wszelkich formalności trwa w nieskończoność i do tego kosztuje, a opłacenie mafii minimalizuje ewentualny zysk do zera. Konsul radzi: dać sobie spokój. Zdrowie też przecież ważne.
Przypadkowy taksówkarz cieszy się ze swojej familii Żołnierczyk. Polak ma tu lepszą renomę, niż Żyd - synonim przedsiębiorczości. Z mojej perspektywy to też ciekawe doświadczenie, w końcu jestem z "zachodu", ba z Unii Europejskiej. Buty też robimy dobre.
Chyba nie za bardzo rozumieją dlaczego przyjeżdżamy się tu uczyć, albo czego się tu można nauczyć. Teraz i ja już wiem, że ekonomii się tu na pewno nie nauczę. Na czwartkowym wykładzie słucham o wyższości ekonomiki marksistowskiej. No ładnie. Sam wykładający sprawia wrażenie, jakby wiekiem się od samego Marska zbytnio nie różnił. Przez chwilę jest nawet zabawnie.
Z nowym tygodniem zaczęliśmy dwa kolejne przedmioty, zapowiada się ciekawie. Stratifikacia v sovremennoi Rossii i Migrace i bezopasnost'. Prowadzone przez profesorów, powiedzmy to bardziej "światowych" - pierwszym kształconym w Niujorke i drugim o nieskończonej ilości publikacji na temat rosyjskich pedofilii w Nowej Gwinei i korupcji w Ghanie. Podoba mi się forma zajęć - opowieści i anegdotki o współczesnej Rosji. Dobrze jest zweryfikować swoje wyobrażenia, ale też to czym karmią nas media.
Kolejne moje spostrzeżenie - wykładowcy wyraźnie odcinają od historii ZSRR - Sojuz to oni… a my to my, żaden jeszcze nawiązując do historii nie określił ZSRR jako "my". Taki wstyd? Jedynie pani w aptece powiedziała, że w całym Sojuzie nie ma już szczepionki FSME, bo ją wycofali. Jest tylko 8x tańszy "zamiennik". Z resztą pewnie i tak miała na myśli SNG*. Jak już o tym mowa - w zeszłym tygodniu przyjąłem to rosyjskie cudo, póki co żyje. Mowa o drugiej dawce szczepionki przeciw odkleszczowemu zapaleniu opon mózgowych.
Żeby tradycji stało się zadość to musi być jeszcze coś o pogodzie i kasie. Od 1 kwietnia skrupulatnie notuje wydatki i po tygodniu mogę już poczynić pewne spostrzeżenia. Na jedzenie, transport, skromną rozrywkę i... prysznic poszło delikatnie ponad 200zł. To wcale nie jest mało, a i tak żyjemy po najniższych kosztach. Totalnie nie mam pojęcia, jak miejscowi sobie tutaj radzą, przy zarobkach rzędu 800-1400zł. Nie ma tu tanich marketów, promocji, ani innych cudów zachodniego marketingu. Ponoć naród niesamowicie przystosowany do radzenia sobie w trudnych warunkach. Może i my będziemy musieli zacząć hodować coś na parapecie. Marchewki ze sklepu są w środku białe, o smaku bliżej nieokreślonym. Po ugotowaniu dobrze smakują z ketchupem. Tu wszystko z nim wchodzi. Konsul ostrzegał, żebyśmy przypadkiem nie gotowali parówek, bo nam odejdzie ochota na jedzenie. Posłuchaliśmy - na zimno, oczywiście z ketchupem.
Tylko woda ponoć tu tania, nikt nie zakręca po sobie kranów - przecież mają "wody pod dostatkiem w Bajkale". Pochodzę trochę na stratyfikację to napiszę coś mądrzejszego.
Pogoda. O ile zeszły tydzień określę środkiem wiosny, bo temperatura w ciągu dnia przekraczała 10 st. i lataliśmy nawet w krótkich rękawkach to dla odmiany w niedzielę spadł śnieg i przymroziło. Po drodze na uczelnie mamy termometr - o 8 rano w poniedziałek zanotował -6, gdy wracaliśmy było już +6. Duże amplitudy temperatur. Chyba jeszcze bardziej chce mi się od tego spać. Mrozik trzyma dalej… i bardzo dobrze, bo parapet w zeszłym tygodniu powoli zaczął tracić funkcję lodówki.
Jak wspomniałem poza nauką musi być też czas na przyjemności. I tu też mała dygresja. O tym, że tutejsi bardziej są przychylni aktywności fizycznej, niż my już pisałem. Mam wrażenie, że bardziej dbają o rozrywkę. Dlaczego to w miarę oczywiste. Bo co można by tu robić? Wszędzie daleko. I tak, nie przesadzę, jeśli napiszę, że w Irkucku jest kilkanaście teatrów, mnóstwo kin, kręgielni i klubów billardowych też zdecydowanie więcej, no i oczywiście klubów, zwanych tu nocnymi, jednakże nie mających nic wspólnego z naszym rozumieniem tego słowa. I o klubach będzie mowa, dobra, o jednym.
W sobotę zostaliśmy zaproszeni na imprezę tematyczną Narodnyi zombar' do klubu Megapolis. Imponujące. Do bywalców klubów raczej nie należę, z resztą w Poznaniu trudno o klubach mówić, ale czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Klasa i wraz z nią adekwatna kwota za wstęp - 300 rubli (dla nas na szczęście nie;)). W środku pełna kultura, świetna aranżacja wnętrz, 3 różne sale tematyczne na 2 kondygnacjach. Muzyka też dobra, z wrażenia, aż zmontowałem filmik:
No tak zapomniałem wspomnieć, że bawiliśmy się jako zombie :) Jeszcze tam wrócimy.
Na zakończenie anegdotka z serii małe zdziwienia, czyli rosyjskie paradoksy.
Wiecie kto zbudował budynek urzędu migracyjnego w Irkucku?
Nielegalnie przebywający na terytorium Rosji Tadżycy bez pozwolenia o pracę.
* ros. Wspólnota Niepodległych Państw