O Munku Sardyk i rosyjskiej turystyce środa, 7 maja 2008

"A eshcho zhizn' prekrasna, potomu chto mozhna puteshestvovat'!"
N. M. Przheval'skiy
Zacznijmy od początku. Wyjazd do ostatniego momentu, a właściwie i na początku jego trwania był dla nas dość dużą zagadką, bowiem nie bardzo mieliśmy świadomość tego, jak on będzie wyglądał i na ile jest on w rzeczywistości organizowany, a na ile samodzielny. Jak już wcześniej wspominałem, albo i nie, zdecydowaliśmy się pojechać do Mond z biurem Discovery Club, głównie dlatego, że koszta tej opcji były zdecydowanie niższe, niż transportu kombinowanego do Mondów, oddalonych z reszta ponad 320km od Irkucka, ponadto ominęła nas przez to procedura załatwiania indywidualnych przepustek do strefy przygranicznej, przy której też pewnie by się bez vziatek* nie obyło, po Munku Sardyk przebiega, bowiem granica rosyjsko-mongolska. No i po trzecie namówili nas znajomi, z którymi byliśmy w Chamar-dabanie, którzy jednak zrezygnowali w ostatnim momencie. Żeby jeszcze trochę zagmatwać to owi znajomi polecili nam zapisać się do grupy ich znajomych z Sajańska, z którymi w zeszłym roku na Munku wybrali się właśnie Mateusz i Adam. Kółko się zamyka, a historia lubi się powtarzać.

Zeszły tydzień minął pod znakiem kombinowania sprzętu alpinistycznego. Dumnie zabrzmiało, ale Sajany to już nie takie ot górki i, żeby bezpiecznie zdobyć ich najwyższy szczyt, lodowiec z resztą, to potrzebne nam były przynajmniej koszki, czyli raki, takie ustrojstwo do chodzenia po lodzie i czekany. We wtorek udało nam się pożyczyć jedną parę raków, dostaliśmy też ze 40m porządnej liny, dalej będziemy kombinowali.

Jeszcze słów kilka o samym wydarzeniu. W przewodnikach przyjęło się pisać o masowym wejściu na Munku, święcie, tradycji czy czymś takim właśnie w majskij, czyli nasz weekend majowy. Tymczasem okazuje się, że żadna ideologia się za tym nie kryje, po prostu początek maja to najbardziej sprzyjający okres, żeby tu przyjechać i zdobyć Munku. Na dworze jest już w miarę ciepło, dni są długie, a warstwa śniegu nadal pozostaje wystarczająco gruba, a rzeki, po których biegnie większość szlaków - zamarznięte. No i wszyscy mają wolne. Szacuje się, że w tym roku miało się tu zjawić 3000 miłośników gór. Ile było nie zliczyłem, tłoku bynajmniej nie odczułem, ale również i samotności.

Dzień 1 - środa 30.04 - Irkuck - Mondy
Kilka minut po 8 rano stawiamy się na dworcu kolejowym. Pierwsze zdziwienie - mnóstwo dzieci, desek snowboardowych, sanek, pił, siekier. Gdzie my jedziemy? Nasze wyobrażenia podlegają pierwszej weryfikacji. Jak się okazuje to wszystko jest bardziej przemyślane, niż moglibyśmy sobie wyobrazić. Ot właśnie specyfika rosyjskiej turystyki, ale o tym dalej.
Podróż starym koreańskim autobusem przeciąga się w nieskończoność, pierwszy 100km odcinek po tzw. serpentynie - z Irkucka do Kultuka nad brzegiem Bajkału pokonujemy w 3h, później już nieco szybciej mkniemy przez dolinę tunkijską. Po drodze jeszcze małe zakupy - uzupełnienie prowiantu, kontrola paszportowa przy wjeździe do strefy przygranicznej i po 17 lądujemy 22km za Mondami, na moście nad Białym Irkutem, gdzie zaczyna się nasza wędrówka. Wszyscy wypełzają z autokarów i gramolą na siebie ogromne plecaki, o który już wcześniej napominałem. Zostajemy adoptowani przez grupę z Sajańska i tak tworzy się wesoła gromadka - Witalik, Sveta - starzy wyjadacze, ich potomni i ich koledzy, Wowa, syn fotografa, którego poznaliśmy przypadkowo w Chamar-dabanie, jeszcze Dima, Marina, na oko nasi rówieśnicy, no i Andriej z Irą, też doświadczeni w górskich wędrówkach, no i dwa Polaki - łącznie jakieś 10 osób. Trudno nam początkowo ocenić naszą rolę i pozycję w tej stawce, ale co tam, raz może być inaczej. Będziemy się słuchać starszych.

Niewiele ciut ponad 2 godziny wędrujemy w górę rzeki. Teraz już wiem, po co im te sanki - ładują na nie wszystko co popadnie, podobnie z deskami, no i dawaj przed siebie. Dochodzimy do miejsca, gdzie do Białego Irkutu wpada Muguwiek, na którym to zaczyna się właściwe podejście na Munku. Zakładamy obóz, weryfikuje się kolejne nasze wyobrażenie, otóż spędzimy tu 4 kolejne noce, a stacjonarny obóz będzie nasza bazą wypadową w góry. Witalik i ekipa rozpakowują swoje ogromniaste plecaki, czego to tam nie ma! Można by wyżywić niemały pułk. Z pewnością wszystkiego nie przejemy. Wowa przytargał ze sobą plecak większy, niż on sam. Zadziwiające, że 12 - 13 latkowie taszczą plecaki większe, niż 120l. Raz dwa powstaje palenisko otoczone ławeczkami, kuchnia, a dookoła wyrastają namioty. Szybko zrozumiałem po co te piły i topory. Naprawdę oryginalne podejście do turystyki górskiej - jakby kierowało nimi motto - weź ze sobą wszystko co się da, a nuż się przyda, ba na pewno się przyda, a nawet jeśli nie to lepiej, żeby było, aniżeli by miało zabraknąć. Ot charakterystyka rosyjskiego turysty. Sveta czaruje przy wiadrze zawieszonym nad ogniskiem, po kolacji przyśpiewki przy ognisku i w końcu zmęczeni lądujemy w namiotach. W nocy bynajmniej nie jest ciepło. O kombinacjach rzeczy, jakie na siebie zakładałem, żeby uchronić się przed mrozem mógłbym książki pisać, ba poradniki - każdy kawałek materiału zostaje wykorzystany. Rękawice na stopach obwiązanych polarem, sweter obowiązany wokół tyłka, nieskończona ilość warstw na sobie, na twarzy kaptur, a na głowie czapka. Śpiwór pościągany tak, żeby wystawał tylko nos i to zasłonięty swetrem, a na spalnik jeszcze wszystko co zostało pod ręką. Da się spać.

Dzień 2 - czwartek 1.05 - pik Obozor - 2900 m.n.p.m
Cudów nie ma, ale wysypiamy się całkiem. Pora na aklimatyzację, przyzwyczajenie organizmu do ciśnienia. Pogoda skrajnie nieprzychylna, silny wiatr, sypiący śnieg i gęsta mgła. Ruszamy na Obozor. Najpierw po zamarzniętej rzece, później po zboczu i docieramy na przełęcz kontrastów. Dlaczego kontrastów? Z jednej strony rozciąga się widok na skaliste, ośnieżone szczyty Sajan, napominających Alpy, z drugiej łagodniejsze pagórki Chamar-dabanu. Pozostaje nam uwierzyć na słowo, w końcu widać niewiele. Dobra - nic. Szczyt zdobywamy stosunkowo szybko robiąc jeszcze po drodze przerwę na rozmrożenie butów. Ze szczytu schodzimy jeszcze szybciej, niż się dostaliśmy, właściwie to zostajemy zwiani. Droga powrotna dostarcza mi mnóstwo frajdy - zbieganie i skakanie po ośnieżonych, zamarzniętych kaskadach. Hopla!

Dzień 3 - piątek 2.05 - Munku Sardyk - 3491 m.n.p.m
Trzeba wyjść możliwie wcześnie. Żartów już nie ma. Znajdują się dodatkowe koszki, ledoruby, znaczy czekany, nawet i sistema, czy uprzęże do asekuracji i liny oczywiście. Pakujemy sprzęt, prowiant i ruszamy w górę Muguwieka. Już po pierwszych kilku krokach doceniam raki i szereg możliwości, jakie dają. Wspięcie się na zamarznięte kaskady rzeki nie stanowi problemu. Później znów dość swobodnie przesuwamy się po zboczu i zaczyna się prawdziwa wspinaczka. Pierwszy cel jezioro Echo na wysokości 2600 m., gdzie rozpocznie się kolejny - ostatni etap naszej wyprawy.

Droga do jeziora dłuży się niesamowicie, pogoda dopisuje, słońce wręcz pali, z każdym krokiem mam coraz większą ochotę zrzucić plecak. Pierwsi docieramy do jeziora, wkrótce okazuje się, że śniegu jest tyle, że i owe sistema, liny na nic nam potrzebne, pójdziemy swobodnie. Plecaki poczekają przy jeziorze. Przed nami niemalże pionowa śnieżna ściana.

Krok za krokiem, posuwamy się jakby w miejscu. Jednak nie. Raki okazują się nieocenione, czekan też. W końcu grań i wyłaniający się niesamowity widok na stronę mongolską, jezioro Chubsuguł. Do szczytu jeszcze kilkadziesiąt metrów, ale już po czystej skale. W jednej ręce lina, w drugą czekan i przed siebie. Lepiej nie patrzeć w dół. Wejście asekurują ratownicy MCHS, sterujący dość natężonym ruchem - słusznie. 16.45 - upragniony szczyt. Widok zapiera dech w piersiach, euforia nieopisana. Zasięg w telefonie pozwala mi zadzwonić do domu. Zdobyty! Pierwszy lodowiec, pierwszy raz tak wysoko nie w samolocie. Triumfalne zdjęcia, mały posiłek, współdzielenie radości z innymi "zdobywcami" i po ponad 30min na szczycie pora w dół. Po linie do grani, potem po kamieniach… słyszę krzyk. Sekundę później rozpędzony do kilkudziesięciu km/h Wowa, przelatuje koło mnie koziołkując, bynajmniej nie kontrolowanie. Idący kilkanaście metrów przede mną ratownik rzuca by go zatrzymać. Zabrakło metra, dwóch. Wowa leci dalej w dół, wytracając jednak prędkość. Zatrzymuje się. Chwila niepewności. Wstaje. Jest żywy, cały. Dalej pojedziemy już na tyłkach, w przeciwieństwie do Wowy - kontrolowanie. Koszulka w gacie, polar ściągnięty do maksimum, pas śnieży zapięty, pod kurtkę aparat i jeszcze ściągacze. Czekan pod pachę, nogi w górę i…. JAZDA! Wrażenia lepsze, niż na torze saneczkowym, śnieg mam w każdym zakątku ciała, ale to nie odbiera radości. Szybko lądujemy nad jeziorem. Dalszy odcinek to również freestyle - naprzemienny dupozjazd kontrolowany czekanem i mimowolne zsuwanie się na nogach. Koło 21 meldujemy się w obozie. Satysfakcja ogromna. Zmęczenie jeszcze większe.

Dzień 4 - sobota 3.05 - pik Konstytucji, jak na 3 maja przystało
Śpimy do 11. Po śniadaniu zapada decyzja o próbie zdobycia piku Konstytucji, który jest trudnodostępny i nie tak popularny. Wyruszamy późno, zbyt późno. Zmęczone dniem poprzednim stopy szybko odmawiają mi posłuszeństwa. Pogoda znów się załamuje - mgła przesłania góry, sypie śnieg i wieje. Nie ma sensu się katować. Wracam do obozu, pora odpocząć. Kuba silnie zmotywowany goni peleton, który zostawił nas w tyle na dobre 20 minut. Odpoczywam w obozie, o zachodzie słońca wspinam się na najbliższy wierzchołek pofotografować góry. O 22.30 nadal jest widno, to najdłuższe dni w roku. Ekipa nadal nie wróciła z gór. W obozie rośnie niepokój, znacząco natomiast spada temperatura. To będzie bardzo zimna noc. Wkrótce pojawiają się Witalik, Sveta i Kuba - pik Konstytucji okazał się technicznie trudniejszy niż Munku. Tej nocy śpię najlepiej, mimo, że jest najzimniejsza.

Dzień 5 - niedziela 4.05 - powrót
Wstajemy przed 8 rano i zwijamy obóz. O 13 z mostu odjeżdża nas autobus do Irkucka. Zejście w dół rzeki to czysta przyjemność, choć stopy nadal dają się w znaki. Godzina i jesteśmy na dole. Niemalże całą drogę powrotną przesypiam. W Irkucku lądujemy o 21. Miało się zazielenić, tymczasem zaczerwieniło się jakoś… i żółtego w ogóle dużo. Miasto jakieś czystsze, wyraźnie ozdobione. Coś tu nie pasuje - na ulicach pojawiły się pasy! Już czuć to wyraźnie - zbliża się Dzień Pobiedy. Będzie się działo.
Wracamy tramwajem przez centrum. Motorniczej skończyły się bilety, więc pasażerowie jadą za darmo. Słyszę komentarz starszej pasażerki "vot kak nam daleko ot civilizacii"…

Jeszcze na koniec przypomniał mi się cytat przytoczony przez Antona, na oko 15-16 letniego współtowarzysza naszych wędrówek:
"luchshe pogibnut' v pogoni za mechtami chem starikom v krovati..."*
Coś w tym jest.

Zapraszam do galerii zdjęć: http://picasaweb.google.com/bartek.biskupski/MunkuSardyk3004405

* ros. lepiej zginać w pogoni za marzeniami, niż będąc starcem, w łóżku

Brak komentarzy: