Pokazywanie postów oznaczonych etykietą góry. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą góry. Pokaż wszystkie posty

 O Munku Sardyk i rosyjskiej turystyce środa, 7 maja 2008

"A eshcho zhizn' prekrasna, potomu chto mozhna puteshestvovat'!"
N. M. Przheval'skiy
Zacznijmy od początku. Wyjazd do ostatniego momentu, a właściwie i na początku jego trwania był dla nas dość dużą zagadką, bowiem nie bardzo mieliśmy świadomość tego, jak on będzie wyglądał i na ile jest on w rzeczywistości organizowany, a na ile samodzielny. Jak już wcześniej wspominałem, albo i nie, zdecydowaliśmy się pojechać do Mond z biurem Discovery Club, głównie dlatego, że koszta tej opcji były zdecydowanie niższe, niż transportu kombinowanego do Mondów, oddalonych z reszta ponad 320km od Irkucka, ponadto ominęła nas przez to procedura załatwiania indywidualnych przepustek do strefy przygranicznej, przy której też pewnie by się bez vziatek* nie obyło, po Munku Sardyk przebiega, bowiem granica rosyjsko-mongolska. No i po trzecie namówili nas znajomi, z którymi byliśmy w Chamar-dabanie, którzy jednak zrezygnowali w ostatnim momencie. Żeby jeszcze trochę zagmatwać to owi znajomi polecili nam zapisać się do grupy ich znajomych z Sajańska, z którymi w zeszłym roku na Munku wybrali się właśnie Mateusz i Adam. Kółko się zamyka, a historia lubi się powtarzać.

Zeszły tydzień minął pod znakiem kombinowania sprzętu alpinistycznego. Dumnie zabrzmiało, ale Sajany to już nie takie ot górki i, żeby bezpiecznie zdobyć ich najwyższy szczyt, lodowiec z resztą, to potrzebne nam były przynajmniej koszki, czyli raki, takie ustrojstwo do chodzenia po lodzie i czekany. We wtorek udało nam się pożyczyć jedną parę raków, dostaliśmy też ze 40m porządnej liny, dalej będziemy kombinowali.

Jeszcze słów kilka o samym wydarzeniu. W przewodnikach przyjęło się pisać o masowym wejściu na Munku, święcie, tradycji czy czymś takim właśnie w majskij, czyli nasz weekend majowy. Tymczasem okazuje się, że żadna ideologia się za tym nie kryje, po prostu początek maja to najbardziej sprzyjający okres, żeby tu przyjechać i zdobyć Munku. Na dworze jest już w miarę ciepło, dni są długie, a warstwa śniegu nadal pozostaje wystarczająco gruba, a rzeki, po których biegnie większość szlaków - zamarznięte. No i wszyscy mają wolne. Szacuje się, że w tym roku miało się tu zjawić 3000 miłośników gór. Ile było nie zliczyłem, tłoku bynajmniej nie odczułem, ale również i samotności.

Dzień 1 - środa 30.04 - Irkuck - Mondy
Kilka minut po 8 rano stawiamy się na dworcu kolejowym. Pierwsze zdziwienie - mnóstwo dzieci, desek snowboardowych, sanek, pił, siekier. Gdzie my jedziemy? Nasze wyobrażenia podlegają pierwszej weryfikacji. Jak się okazuje to wszystko jest bardziej przemyślane, niż moglibyśmy sobie wyobrazić. Ot właśnie specyfika rosyjskiej turystyki, ale o tym dalej.
Podróż starym koreańskim autobusem przeciąga się w nieskończoność, pierwszy 100km odcinek po tzw. serpentynie - z Irkucka do Kultuka nad brzegiem Bajkału pokonujemy w 3h, później już nieco szybciej mkniemy przez dolinę tunkijską. Po drodze jeszcze małe zakupy - uzupełnienie prowiantu, kontrola paszportowa przy wjeździe do strefy przygranicznej i po 17 lądujemy 22km za Mondami, na moście nad Białym Irkutem, gdzie zaczyna się nasza wędrówka. Wszyscy wypełzają z autokarów i gramolą na siebie ogromne plecaki, o który już wcześniej napominałem. Zostajemy adoptowani przez grupę z Sajańska i tak tworzy się wesoła gromadka - Witalik, Sveta - starzy wyjadacze, ich potomni i ich koledzy, Wowa, syn fotografa, którego poznaliśmy przypadkowo w Chamar-dabanie, jeszcze Dima, Marina, na oko nasi rówieśnicy, no i Andriej z Irą, też doświadczeni w górskich wędrówkach, no i dwa Polaki - łącznie jakieś 10 osób. Trudno nam początkowo ocenić naszą rolę i pozycję w tej stawce, ale co tam, raz może być inaczej. Będziemy się słuchać starszych.

Niewiele ciut ponad 2 godziny wędrujemy w górę rzeki. Teraz już wiem, po co im te sanki - ładują na nie wszystko co popadnie, podobnie z deskami, no i dawaj przed siebie. Dochodzimy do miejsca, gdzie do Białego Irkutu wpada Muguwiek, na którym to zaczyna się właściwe podejście na Munku. Zakładamy obóz, weryfikuje się kolejne nasze wyobrażenie, otóż spędzimy tu 4 kolejne noce, a stacjonarny obóz będzie nasza bazą wypadową w góry. Witalik i ekipa rozpakowują swoje ogromniaste plecaki, czego to tam nie ma! Można by wyżywić niemały pułk. Z pewnością wszystkiego nie przejemy. Wowa przytargał ze sobą plecak większy, niż on sam. Zadziwiające, że 12 - 13 latkowie taszczą plecaki większe, niż 120l. Raz dwa powstaje palenisko otoczone ławeczkami, kuchnia, a dookoła wyrastają namioty. Szybko zrozumiałem po co te piły i topory. Naprawdę oryginalne podejście do turystyki górskiej - jakby kierowało nimi motto - weź ze sobą wszystko co się da, a nuż się przyda, ba na pewno się przyda, a nawet jeśli nie to lepiej, żeby było, aniżeli by miało zabraknąć. Ot charakterystyka rosyjskiego turysty. Sveta czaruje przy wiadrze zawieszonym nad ogniskiem, po kolacji przyśpiewki przy ognisku i w końcu zmęczeni lądujemy w namiotach. W nocy bynajmniej nie jest ciepło. O kombinacjach rzeczy, jakie na siebie zakładałem, żeby uchronić się przed mrozem mógłbym książki pisać, ba poradniki - każdy kawałek materiału zostaje wykorzystany. Rękawice na stopach obwiązanych polarem, sweter obowiązany wokół tyłka, nieskończona ilość warstw na sobie, na twarzy kaptur, a na głowie czapka. Śpiwór pościągany tak, żeby wystawał tylko nos i to zasłonięty swetrem, a na spalnik jeszcze wszystko co zostało pod ręką. Da się spać.

Dzień 2 - czwartek 1.05 - pik Obozor - 2900 m.n.p.m
Cudów nie ma, ale wysypiamy się całkiem. Pora na aklimatyzację, przyzwyczajenie organizmu do ciśnienia. Pogoda skrajnie nieprzychylna, silny wiatr, sypiący śnieg i gęsta mgła. Ruszamy na Obozor. Najpierw po zamarzniętej rzece, później po zboczu i docieramy na przełęcz kontrastów. Dlaczego kontrastów? Z jednej strony rozciąga się widok na skaliste, ośnieżone szczyty Sajan, napominających Alpy, z drugiej łagodniejsze pagórki Chamar-dabanu. Pozostaje nam uwierzyć na słowo, w końcu widać niewiele. Dobra - nic. Szczyt zdobywamy stosunkowo szybko robiąc jeszcze po drodze przerwę na rozmrożenie butów. Ze szczytu schodzimy jeszcze szybciej, niż się dostaliśmy, właściwie to zostajemy zwiani. Droga powrotna dostarcza mi mnóstwo frajdy - zbieganie i skakanie po ośnieżonych, zamarzniętych kaskadach. Hopla!

Dzień 3 - piątek 2.05 - Munku Sardyk - 3491 m.n.p.m
Trzeba wyjść możliwie wcześnie. Żartów już nie ma. Znajdują się dodatkowe koszki, ledoruby, znaczy czekany, nawet i sistema, czy uprzęże do asekuracji i liny oczywiście. Pakujemy sprzęt, prowiant i ruszamy w górę Muguwieka. Już po pierwszych kilku krokach doceniam raki i szereg możliwości, jakie dają. Wspięcie się na zamarznięte kaskady rzeki nie stanowi problemu. Później znów dość swobodnie przesuwamy się po zboczu i zaczyna się prawdziwa wspinaczka. Pierwszy cel jezioro Echo na wysokości 2600 m., gdzie rozpocznie się kolejny - ostatni etap naszej wyprawy.

Droga do jeziora dłuży się niesamowicie, pogoda dopisuje, słońce wręcz pali, z każdym krokiem mam coraz większą ochotę zrzucić plecak. Pierwsi docieramy do jeziora, wkrótce okazuje się, że śniegu jest tyle, że i owe sistema, liny na nic nam potrzebne, pójdziemy swobodnie. Plecaki poczekają przy jeziorze. Przed nami niemalże pionowa śnieżna ściana.

Krok za krokiem, posuwamy się jakby w miejscu. Jednak nie. Raki okazują się nieocenione, czekan też. W końcu grań i wyłaniający się niesamowity widok na stronę mongolską, jezioro Chubsuguł. Do szczytu jeszcze kilkadziesiąt metrów, ale już po czystej skale. W jednej ręce lina, w drugą czekan i przed siebie. Lepiej nie patrzeć w dół. Wejście asekurują ratownicy MCHS, sterujący dość natężonym ruchem - słusznie. 16.45 - upragniony szczyt. Widok zapiera dech w piersiach, euforia nieopisana. Zasięg w telefonie pozwala mi zadzwonić do domu. Zdobyty! Pierwszy lodowiec, pierwszy raz tak wysoko nie w samolocie. Triumfalne zdjęcia, mały posiłek, współdzielenie radości z innymi "zdobywcami" i po ponad 30min na szczycie pora w dół. Po linie do grani, potem po kamieniach… słyszę krzyk. Sekundę później rozpędzony do kilkudziesięciu km/h Wowa, przelatuje koło mnie koziołkując, bynajmniej nie kontrolowanie. Idący kilkanaście metrów przede mną ratownik rzuca by go zatrzymać. Zabrakło metra, dwóch. Wowa leci dalej w dół, wytracając jednak prędkość. Zatrzymuje się. Chwila niepewności. Wstaje. Jest żywy, cały. Dalej pojedziemy już na tyłkach, w przeciwieństwie do Wowy - kontrolowanie. Koszulka w gacie, polar ściągnięty do maksimum, pas śnieży zapięty, pod kurtkę aparat i jeszcze ściągacze. Czekan pod pachę, nogi w górę i…. JAZDA! Wrażenia lepsze, niż na torze saneczkowym, śnieg mam w każdym zakątku ciała, ale to nie odbiera radości. Szybko lądujemy nad jeziorem. Dalszy odcinek to również freestyle - naprzemienny dupozjazd kontrolowany czekanem i mimowolne zsuwanie się na nogach. Koło 21 meldujemy się w obozie. Satysfakcja ogromna. Zmęczenie jeszcze większe.

Dzień 4 - sobota 3.05 - pik Konstytucji, jak na 3 maja przystało
Śpimy do 11. Po śniadaniu zapada decyzja o próbie zdobycia piku Konstytucji, który jest trudnodostępny i nie tak popularny. Wyruszamy późno, zbyt późno. Zmęczone dniem poprzednim stopy szybko odmawiają mi posłuszeństwa. Pogoda znów się załamuje - mgła przesłania góry, sypie śnieg i wieje. Nie ma sensu się katować. Wracam do obozu, pora odpocząć. Kuba silnie zmotywowany goni peleton, który zostawił nas w tyle na dobre 20 minut. Odpoczywam w obozie, o zachodzie słońca wspinam się na najbliższy wierzchołek pofotografować góry. O 22.30 nadal jest widno, to najdłuższe dni w roku. Ekipa nadal nie wróciła z gór. W obozie rośnie niepokój, znacząco natomiast spada temperatura. To będzie bardzo zimna noc. Wkrótce pojawiają się Witalik, Sveta i Kuba - pik Konstytucji okazał się technicznie trudniejszy niż Munku. Tej nocy śpię najlepiej, mimo, że jest najzimniejsza.

Dzień 5 - niedziela 4.05 - powrót
Wstajemy przed 8 rano i zwijamy obóz. O 13 z mostu odjeżdża nas autobus do Irkucka. Zejście w dół rzeki to czysta przyjemność, choć stopy nadal dają się w znaki. Godzina i jesteśmy na dole. Niemalże całą drogę powrotną przesypiam. W Irkucku lądujemy o 21. Miało się zazielenić, tymczasem zaczerwieniło się jakoś… i żółtego w ogóle dużo. Miasto jakieś czystsze, wyraźnie ozdobione. Coś tu nie pasuje - na ulicach pojawiły się pasy! Już czuć to wyraźnie - zbliża się Dzień Pobiedy. Będzie się działo.
Wracamy tramwajem przez centrum. Motorniczej skończyły się bilety, więc pasażerowie jadą za darmo. Słyszę komentarz starszej pasażerki "vot kak nam daleko ot civilizacii"…

Jeszcze na koniec przypomniał mi się cytat przytoczony przez Antona, na oko 15-16 letniego współtowarzysza naszych wędrówek:
"luchshe pogibnut' v pogoni za mechtami chem starikom v krovati..."*
Coś w tym jest.

Zapraszam do galerii zdjęć: http://picasaweb.google.com/bartek.biskupski/MunkuSardyk3004405

* ros. lepiej zginać w pogoni za marzeniami, niż będąc starcem, w łóżku

 O wiośnie, której nie było i... UFO wtorek, 29 kwietnia 2008

Na wstępie o pogodzie słów parę, bo ta zadziwia mnie nieustannie. Zadziwia mnie też notorycznie tutejsza myśl techniczna, w tym głównie motoryzacja, ale to być może innym razem.


W środę wracam z zajęć, świeci słońce, idę w krótkim rękawku. Nagle zrywa się wiatr, w ciągu trzech minut pogoda całkowicie się załamuje - pada deszcz. Właśnie - deszcz. Pierwszy deszcz w Irkucku. Czyżby wiosna?
Chyba nie. W piątek w drodze do dentysty zaskakuje mnie śnieg, gdy już od niego wracam znów pada deszcz. Dobrze przeczytaliście - dentysta. Tutaj przyjdzie mi pewnie zburzyć pewne Wasze wyobrażenia. Nie wybrałem się bynajmniej do najlepszej kliniki dentystycznej, tylko do normalnego dentysty dla ludu... i nic w tym nadzwyczajnego, zupełnie jak u nas, a obsługa nawet jakaś milsza. Poza tym jestem żywy, mam się dobrze, nie znieczulano mnie pavulonem i plomba nie świeci ;)

Dla odmiany sobota, dzień jakby wyjęty z środka wiosny. Słonecznie, temperatura z pewnością przekracza 15 st. Można się podelektować spacerkiem w samej koszulce. Nie czepiajcie sie słów ;)

Pośród wielu rzeczy, których mi zaczyna tutaj brakować, zaraz za deską sedesową plasuje się zieleń. Dokładnie tak. Wegetacja roślinności trwa tutaj o wiele dłużej i wszystko nadal jest szare, szare i szaro-szare, czasami brunatne i brązowe, bywa czarne. Cóż za rozmaitość. Jedyne co się wyróżnia to stare drewniane domki, pomalowane na żywsze kolory. Oglądałem wczoraj świeże zdjęcia z Poznania - jest czego pozazdrościć.

Idąc z zeszłym tygodniu przez step napotykam jednego kwitnącego kwiatka. Radość nieopisana.

Oprócz nas jest tu życie, no dobra oprócz nas i… kosmitów. O tym dalej.
Pytam znajomej - kiedy zacznie się tutaj zielenić? Otrzymuję odpowiedź - powinno w ciągu najbliższego tygodnia. Zobaczymy.

Poniedziałek, rano. Patrzę za okno pada... ba sypie śnieg. I tak przez pół dnia. Wiosna? Spod błota i topiącego się śniegu przebija się nieśmiało zielona kępka trawy. Starczy o pogodzie.

W niedzielę prawosławni świętowali Paschę. Trochę tak jak u nas. Dało się odczuć, że coś się święci - na kilka dni przed wszyscy robili gruntowne porządki. Nasze świętowanie ograniczyło się do wąchania panoszących się po korytarzu zapachów dań, nazwijmy to wielkanocnych. Wspominałem już zapewne, że większość mieszkańców naszego piętra stanowią rodziny z dziećmi (jak to w akademiku przystało), więc nie ma się co dziwić. W wigilię Paschy na ulicach jest pełno milicji, w szczególności w okolicach cerkwi. Rzuciło mi się w oczy, bo w normalne dni jej się praktycznie nie spotyka. Jakaś większa świąteczna akcja - dmuchnij zajączku w balonik, zatrzymują niemalże wszystkie samochody. Miasto pustoszeje, tylko kolejka w markecie ciągnie się do nieskończoności.

Dzisiaj, tj. we wtorek z samego rana spotykamy się z nowym konsulem. Okazuje się, że z naszymi wizami większych problemów nie będzie, oczywiście jeśli tylko prodziekan ds. międzynarodowych pozytywnie rozpatrzy nasz wniosek poparty zaświadczeniem konsula. Ponadto prawdopodobnie, no dobra, więcej niż prawdopodobnie, od początku czerwca rozpocznę miesięczne praktyki studenckie w konsulacie. To będzie ciekawe doświadczenie. Mam nadzieję.

Obiecałem o UFO. Według miejscowych największą liczbę tzw. neopoznanyx letaiushchix obektov (NLO) spotyka się w rejonie przylądka Ryt, położonego na zachodnim brzegu Bajkału, w niedalekiej odległości od wyspy Olchoń, gdzie mieliśmy okazję zanotować owo ciekawe "lądowisko". Najczęściej latające obiekty przybierają formę kolistą, świecącą ze środka, płynnie odlatującą w głąb gór, ale również postać zagadkowych, fluorostencyjno-czerwonych, krążących świateł. Zjawisko to nie jest ponoć obce irkuckim ufologom, którzy to posiadają zapisy video, którymi jednak niechętnie się dzielą. Istnieje hipoteza o współzależności pomiędzy energią ziemską, która kumuluje się w miejscach rozłamów i energią słoneczną, a owe niezidentyfikowane obiekty najczęściej widywane są w środku lata w okresach największego promieniowania słonecznego. Wśród przyczyn występujących w tym miejscu anomalii wymienia się również połączenie rozłamów - koryta rzeki Ryt i rozłamu głębokiego Bajkału. W miejscu tym występują również anomalia grawitacyjne, aparatura nawigacyjna wariuje i ponoć GPS również nie działa poprawnie. Nikomu jednakże nie udało się jak dotychczas znaleźć naukowego wytłumaczenia owych zjawisk.
Tych mądrości doczytałem się w przewodniku, który dostałem na urodziny ;)

Jutro z samego rana wyjeżdżamy w Sajany. Przez najbliższe 5 dni będziemy wędrowali po tych malowniczych górach, a naszym głównym celem jest Munku Sardyk - najwyższy szczyt wschodnich Sajanów. Zapraszam na relację po powrocie.

 W sercu Bajkału, czyli w centrum szamańskiej energii piątek, 25 kwietnia 2008

Ta notka winna pojawić się już… dawno, niestety co chwilę coś stawało na przeszkodzie. Raz moje lenistwo, innym razem już poważniejsze sprawy. Niestety sytuacja z przedłużeniem naszych wiz się lekko skomplikowała, bowiem w przeciwieństwie do naszych wyobrażeń, że chęć pozostania tu na wakacje w celach turystycznych będzie wystarczającym argumentem, okazało się, że jedyne, co może zaoferować nam tutejszy uniwerek to legalizacja pobytu do końca czerwca. Niedobrze. Utwierdziło mnie w przekonaniu, że aplikacja na praktyki studenckie w konsulacie to słuszny wybór. Przy tym niepodważalny argument dla służb migracyjnych.
I tak cały wczorajszy wieczór płodziłem podanie i życiorys. Dlaczego cały wieczór? Stos podań w konsulacie jest już całkiem pokaźny, a konsul podkreślił, że jeśli chcę się przez niego przebić to muszę wymyślić coś oryginalnego. Myślałem. O efektach rekrutacji nie omieszkam donieść.

Życie płynie tutaj od weekendu do weekendu, a każdy kolejny jakby coraz dłuższy. Zaczyna się wcześniej, a kończy później, niż poprzedni .Tydzień roboczy wyraźnie nam się skraca… w końcu nie samą nauką człowiek żyje. Twardo realizujemy nasze przyrzeczenie - co wychodnye na prirodu!

Czwartkowe popołudnie. Przewodnik w ręce i dawaj. Od kilku dni dość niewyraźnie klarowała się wizja wyjazdu do Doliny Tunkijskiej, a konkretnie do Arszanu. Niewyraźnie, bo średnio atrakcyjną wizję gramolenia się na Pik Liubvi przysłaniała nam piesza wędrówka do Szumackich Źródeł, którą z rozsądku odłożymy na czerwiec, bo szkoda było by znów grzęznąć w topniejącym śniegu (i nie dotrzeć do celu), podczas gdy kilkudziesięciokilometrowy spacerek po dwutysięcznikach jest rozplanowany na 5 dni.

Jak już niejednokrotnie doświadczyłem, spontaniczne decyzje to zawsze najlepsze decyzje. Jedziemy z Kubą na Olchoń! To będą niezapomniane urodziny. Na wyspie są już nasze znajome Polki. Dwa telefony - do znajomych kanadyjczyków, którzy się tam właśnie wybierają i do kierowcy marszrutki - czy gdzieś nas jeszcze upchnie.

Dzień 1. Piątek 18.04, 11.00 - ruszamy.
Przed nami do pokonania blisko 300km.
Wyspa Olchoń faktycznie położona w sercu Bajkału, zamieszkana przez około 1500 mieszkańców, w tym głównie Buriatów trudniących się rybołówstwem, hodowlą i ostatnimi czasy obsługą turystów. Około 90km na długość i do 20km na szerokość, a na tym skrawku ziemi, posianej wśród wielkiej wody, nieokiełznana dzika przyroda. Według szamańskich wierzeń miejsce święte i obdarzone niesamowitą energią. Ponoć jeden z pięciu energetycznych centrów Ziemi. Będą działy się cuda? Zobaczymy. Punkt obowiązkowy dla każdej wyprawy nad Bajkał. Dużo mógłbym pisać i, ale i tak więcej zobaczycie na zdjęciach.

Docieramy do brzegu Małego Morza, które od strony zachodniej dzieli nas od wyspy, od strony wschodniej Olchoń otacza już właściwy Bajkał zwany przez miejscowych Wielkim Morzem. Pomimo, że za ustaloną kwotę 500 rubli kierowca zadeklarował dowieźć nas do Chuzhiru, wioski "stolicy" w centrum wyspy, to dalej nie pojedziemy. Lód jest zbyt słaby by wjechać samochodem, a do zupełnego rozmarznięcia jeszcze daleko. Pierwszy prom popłynie nie wcześniej, niż w połowie maja. Wkrótce do brzegu zbliża jednak się poduszkowiec. Polecimy na podushke! Za tę kilkuminutową frajdę przyjdzie nam jednak słono zapłacić. Nie szkodzi. W zimie wyspa praktycznie odcięta jest od świata, poduszkowiec kursuje od niedawna. Podróż po lodzie zawsze jest ryzykowana, tym bardziej, że Małe Morze nie zamarza tak mocno jak otwarty Bajkał. Według różnych źródeł, rok rocznie w Bajkale tonie 30-50 samochodów.
Do Chuzhiru, z brzegu wyspy, dobijamy po godzinie telepania się po dziurawej, gruntowej drodze - olchoński autobahn, jak mawiają. Najbliższe dwie noce spędzimy w turbazie Nikity, najpopularniejszej osoby na wyspie - pingpongowego mistrza świata z lat 80-tych. O tym jak godnie i przyjaźnie zostaliśmy przyjęci mógłbym napisać wiele, ale zanudzać nie będę - po prostu polecam. Prawdziwa przygoda zacznie się dopiero w niedziele.
Ciepły wieczór, zachód słońca nad malowniczym skalistym brzegiem, idealne warunki na randkę z aparatem. Na horyzoncie ośnieżone szczyty pasma przybajkalskiego.

Dzień 2. Sobota 19.04.
Nie jestem i nigdy nie byłem zwolennikiem zorganizowanych wycieczek, choćby dlatego, że tkwiłem w przekonaniu, że sam jestem w stanie zobaczyć dużo więcej, a przy tym i oszczędzić grosza. Błędnie? W pewnym sensie tak. W sobotę rano wyruszamy na "safari" po wyspie. Uterenowionym UAZem mkniemy najpierw przez step, później przez zalesioną część wyspy - "japońska droga", jak żartuje kierowca - to jama-to kanava*. W programie wycieczki są wszystkie najciekawsze zakątki - wyspy, zatoki, przylądki, skały, plaże - łącznie jakieś 6 postojów, a na jednym z nich gotowana "na żywo" na ognisku zupa z omula. Wow! Do tego wszystkiego jeszcze ciekawe historyjki pana kierowcy-przewodnika i offroadowa jazda blaszanym UAZem, który załadowany 10 osobami potrafi rozpędzić się do ponad 70km/h. No prawie, że latamy. Nikitę i jego wycieczki polecam wszystkim, przede wszystkim sceptykom. Do Chuzhiru wracamy zadowoleni, a nawet zmęczeni. Pięć gwiazdek ;)
Sobotni wieczór to już same przyjemności, najpierw tradycyjnie - bania, a potem impreza urodzinowa. Na stole rosyjski tort miodowy i chyba ostatnia rzecz, która udało się uchować z Polski - Żołądkowa Gorzka. Miło. Współtowarzyszom raz jeszcze dziękuję.

Dzień 3. Niedziela 20.04. Ale jestem stary! Aż dziw, że mam siłę… ;)
Przygodę czas zacząć . Żegnamy się z dziewczynami, które wracają do Irkucka. Kompletujemy jeszcze prowiant na najbliższe dni i o 11.40 opuszczamy wioskę. Naszym celem jest Zhima, najwyższe wzniesienie na wyspie - 1294 m.n.p.m, święta góra, którą zamieszkuje duch wyspy ujawniający się w postaci orła. Wejście na górę wedle przewodnika zakazane. Czy aby? Szkopuł w tym, że brak oficjalnego szlaku czy nawet ścieżki, jeśli tak owe nawet fizycznie istnieją, to i tak są przykryte śniegiem. Kompas w dłoń i dawaj na "azymut", trzeba zaufać oczom i trzymać się północnego-wschodu. Pierwsze kilkanaście kilometrów wiedzie na północ przez step, po drodze wzdłuż zachodniego brzegu. Następnie, przez góry, musimy przebić się na drugi brzeg wyspy i później wzdłuż niego zaatakować szczyt.
Po około 4h marszu decydujemy się zboczyć na wschód, wejść w las, no i góry. Pierwszy wybór okazuje się chybiony, po wspięciu się na niewielkie wzgórze wracamy i nadrabiamy jeszcze kawałek na północ. W polu spotykamy drogę, a przy niej przewróconą tabliczkę - Park Narodowy - zakaz polowania. To będzie to. W górę podążamy drogą, z każdym kilometrem coraz więcej śniegu. Zostawiamy ścieżynę i idziemy za kompasem. Tajga w najczystszej postaci. Pomału zaczynam tęsknić za drogą. Wkrótce na horyzoncie pojawia się przejaśnienie. Dziwne, bo do drugiego brzegu Bajkału jeszcze daleko. Podchodzimy bliżej… trudno opisać zdziwienie, które nas opanowało. Zobaczcie na zdjęcie:

Owalny otwór w ziemi, dookoła wykarczowana trawa i mniej więcej równo ścięte drzewa… Czy my tu na pewno jesteśmy sami? Pomyślałem - gdybym był kosmitą to wybrałbym właśnie Olchoń do lądowania, raczej nietrudno tu trafić z kosmosu. Trzeba zerknąć na Google Earth. Do tego wszystkiego jeszcze to energetyczne centrum. Daje do myślenia. Dzisiaj podczas nudnego wykładu przeglądam przewodnik, który dostałem na urodziny. Trafiam na rozdział "Ufologia nad Bajkałem". Halo?
O tym więcej wkrótce.
Znalazła się i droga, a wkrótce zupełnie niespodziewane towarzystwo. Kłusownicy, oczywiście w moim domyśle, bo raczej nikt nie przyjeżdża kilkanaście kilometrów w głąb lasu na wieczór... po drewno. Jak już wiemy polować tu nie wolno… było. Wymieniamy kilka przyjaznych zdań i otrzymujemy satysfakcjonującą informację - idziemy w dobrym kierunku. Niedługo przed zachodem słońca docieramy do drugiego brzegu Bajkału. Rozbijamy się na "klifie", na wysokości koło 700-800 m.n.p.m. Słońce chowa się za górami i z każdą minutą temperatura spada odczuwalnie. Ogrzewamy się przy ognisku, resztka wody w butelce zamarza momentalnie.

Dzień 4. Poniedziałek 21.04.
W nocy zamarzło dosłownie wszystko... oprócz nas. Szacujemy, że temperatura mogła spaść do -10. Soczewek szybko nie założę, byle by buty odmarzły na tyle, by dało się włożyć nogę. O 8.50 ruszamy z miejsca obozowania. Chcemy zdobyć szczyt i wrócić jak najdalej się da - przynajmniej na step. Stosunkowo szybko docieramy na szczyt. Przynajmniej tak nam się wydaje. Zdradliwa skalista grań przysłania właściwy wierch. Zostawiamy plecaki i wspinając się z jednej skały na drugą uświadamiamy sobie, że to nadal nie ten najwyższy. Resztkami sił zdobywamy właściwy szczyt. Widok rozpościera się na cała wyspę, wrażenie niesamowite.

Wracamy. Słowem dnia jest trapinka, czyli po prostu ścieżka. Choć ścieżek nie było to ich świadomość jakoś przyspieszała nasz marsz... więc je sobie po prostu wymyślaliśmy. Ot tak, żeby nie zwariować w monotonii tajgi. Dzień kończymy równo po 12h od rozpoczęcia, o 20.50 tuż po zachodzie słońca nad stepem. Czy to możliwe, żeby noc tu była jeszcze chłodniejsza?

Dzień 5. Wtorek 22.04.
Budzimy się w śniegu. Tak właśnie. W namiocie mamy śnieg, a żeby było śmieszniej wokół nas, na otwartej przestrzeni, nie ma go w ogóle. Zamroziło całą wytworzoną przez nas parę wodną. Ognisko utrzymuje nasze podstawowe czynności życiowe w normie. Wczoraj udało nam się dojść całkiem daleko. Przed nami jeszcze jakieś 2,5h marszu. Marszrutka z Chuzhiru odjeżdza o 11.30. Docieramy wcześniej i jeszcze udaje nam się napić ciepłej kawy u Nikity.
I znów pędzimy UAZem przez olchoński step nad Małe Morze. Potem lot poduszką i… zdziwienie. To nie jest to miejsce, do którego przyjechaliśmy. Dołączamy do grupy miejscowych, bo samodzielność pośrodku nikąd nie wyszłaby nam na dobre. Wkrótce dociera zamówiona marszrutka. Pomimo, iż jedna z babuszek przez swój mobilnik wyraźnie komunikuje, że jest nas 15 to "podstawiona" koreańska "limuzyna" ma ledwie 10 miejsc. Oczywiście nie szkodzi, bagaże też się zmieszczą. Przecież na Wschodzie się tak jeździ. Davaj v gorod! Z pełni szczęścia z zęba wyskakuje mi plomba. Niestety również maszynie nie wyszło to na zdrowie - po kilkunastu kilometrach pęka przewód od chłodnicy. Kierowca rozkłada ręce i turla się do najbliższej osady. Miejscowi spece konstruują nowy. Kierowca mknie jak na złość, chcąc nadrobić stracone 2h. Tuż przed Irkuckiem łapie gumę . Wrażeń dość.

Podsumowania nie będzie, bo kilometrów, które zeszliśmy nie sposób zliczyć. Wrażeń też :) Jesteśmy cali, ba nawet zdrowi. Zapraszam do obejrzenia galerii zdjęć, która wkrótce zostanie uzupełniona... jak się Kuba odmrozi :)
http://picasaweb.google.com/bartek.biskupski/Olchon182204

* ros. jama - jama, dziura; kanava - rów

 Zaciot i dawaj na prirodu piątek, 11 kwietnia 2008

Ten post zapewne byłby o tym, jak staliśmy się sławni. Ale nie będzie. W środę rano zadzwonił telefon, akurat jechaliśmy autobusem na Universiteckij, więc nie za bardzo zrozumiałem o co chodzi. Tomasz? Telekompania? Czy mam czas? Spławiłem - niech zadzwonią się po 15 jak skończymy zajęcia. Na koniec rozmowy padło jeszcze słowo interwju. Eureka! Telekompania to nie firma telefoniczna i nie chcą mi wcisnąć nowej taryfy. Telewizja nas chce. Umówiliśmy się na 16 w akademiku, jednak przedostanie się na drugi brzeg rzeki w godzinach szczytu graniczyło z cudem. Dziennikarz zadzwonił, że niestety już nie zdążą, bo muszą kończyć materiał. Kiedy indziej. Swoją drogą ciekawe, że uniwerek ot tak sprzedał nasze dane osobowe telewizji.

W czwartek po zajęciach próbowaliśmy sobie przypomnieć, co to nauka, wyszło mizernie. Rano, ledwo, bo ledwo ale zwlekliśmy się przed tą 8. Dawaj na zaliczenie. Nie zaspaliśmy, serio.
Sama formalność niewiele różniła się od naszych wyobrażeń. Od razu zdementuje, że tu zaliczenie dostaje się na gębę. Musieliśmy sklecić kilka zdań co to fiuciersy, opciony, spot-sdelki i w ogóle miezhdunarodnaja valutnaja sistema.

Po zajęciach dałem się ponieść nogom... i obiektywowi trochę też. Irkuck to bardzo rozłożyste miasto, jeśli tak można powiedzieć. Liczba mieszkańców porównywalna do Poznania, ale zajmowana powierzchnia o wiele większa. Mieszkam tu już 3 tygodnie, a za wiele prawdę mówiąc nie widziałem. I tak prowadzony ciekawością powędrowałem tu i ówdzie. Trochę nowych zdjęć w galerii.

Spacer przerwał mi telefon od Kuby. Zmiana planów - wieczorem jedziemy w góry. Nie wspominałem jeszcze o tym. Od kilku dni planowaliśmy weekendowy wypad w Chamar-Daban (pasmo na południu Bajkału) i zdobycie, owianego wśród znajomych sławą nieosiągalnego, piku Czerskiego (2099 m.n.p.m) i przy sprzyjających okolicznościach piku Czekanowskiego. Pierwotnie mieliśmy wyjechać z Irkucka z samego rana w sobotę, jednakże dzisiaj dołączyła do nas Katia z parą znajomych i dojedziemy do Sliudanki (miejsca startu) jeszcze dziś na noc, a na szlak wyruszymy o świcie. Szykują się 3 dni marszu w śniegu. Już się nie mogę doczekać. Tym czasem uciekam się pakować.

Na koniec jeszcze klip:

Tego się tu słucha. Śmieszne.

 Ned'elia wtorek, 1 kwietnia 2008

Niepostrzeżenie minął pierwszy tydzień naszego pobytu tutaj. W sobotę z rana mieliśmy ruszać w teren, ale oczywiście znów obudziliśmy się po 12 w południe, z resztą i tak bez konkretnego planu, gdzie się udać. Co się odwlecze to nie uciecze. Na sobotni wieczór zaplanowaliśmy przegląd współczesnego kina rosyjskiego. Mądrze zabrzmiało. W ręce wpadła nam po prostu płyta DVD 8 w 1 z najnowszymi, kinowymi przebojami. Znów małe zdziwienie. W Rosji legalnie, w sklepie można kupić płytę DVD z filmami zgranymi kamerą w kinie, koszt 130 rubli (12 zł). Jest jednak mały minus - nie da się tego obejrzeć. Co film to gorsza jakość - krzywy, nieostry obraz da się znieść, ale dużo gorzej jest z dźwiękiem. Zaczęliśmy oglądać 4 filmy, żadnego nie skończyliśmy. Przyzwyczailiśmy się do prowizorycznego Internetu, przyzwyczaimy się i do "kina domowego".

Na niedzielę wykrystalizował nam się plan wyjazdu w okoliczne góry. O 10 rano wsiedliśmy z Kubą w elektriczke i po niespełna półtorej godzinie dotarliśmy do stacji Orlenok. Malownicza okolica, a do tego cudowna pogoda.
O pogodzie słów kilka. Od samego przyjazdu cały czas jest ładnie, praktycznie całymi dniami świeci słońce. Jedynie w piątek trochę się zachmurzyło i popruszyło. Tak, możecie pozazdrościć.

Celem naszej wycieczki jest tajemniczy Skalnik, masyw skalny, do którego docieramy po około 2h spaceru po gór(k)ach. Cudownie podelektować się przyrodą i wreszcie nacieszyć się śniegiem, którego w tym roku u nas zabrakło. Więcęj na zdjęciach. Droga powrotna do stacji wiedzie przez zaśnieżoną dolinę, wzdłuż zamarzniętej rzeczki. Po drodze spotykamy wielu lokalnych turystów. Wspomnę o nich trochę. Da się zauważyć, że całkiem popularne są tu weekendowe wypady w plener. Całe rodzinki z plecakami wyruszają na szlaki, na kilkudniowe wędrówki. Pełen przekrój wiekowy, dzieci z plecakami większymi od nich samych i staruszkowie z wielkimi worami - ciekawe zjawisko. Bardzo popularne są tu również biegi na nartach. Do Irkucka wracamy zatłoczonym pociągiem wśród nart i plecaków.