W sercu Bajkału, czyli w centrum szamańskiej energii piątek, 25 kwietnia 2008

Ta notka winna pojawić się już… dawno, niestety co chwilę coś stawało na przeszkodzie. Raz moje lenistwo, innym razem już poważniejsze sprawy. Niestety sytuacja z przedłużeniem naszych wiz się lekko skomplikowała, bowiem w przeciwieństwie do naszych wyobrażeń, że chęć pozostania tu na wakacje w celach turystycznych będzie wystarczającym argumentem, okazało się, że jedyne, co może zaoferować nam tutejszy uniwerek to legalizacja pobytu do końca czerwca. Niedobrze. Utwierdziło mnie w przekonaniu, że aplikacja na praktyki studenckie w konsulacie to słuszny wybór. Przy tym niepodważalny argument dla służb migracyjnych.
I tak cały wczorajszy wieczór płodziłem podanie i życiorys. Dlaczego cały wieczór? Stos podań w konsulacie jest już całkiem pokaźny, a konsul podkreślił, że jeśli chcę się przez niego przebić to muszę wymyślić coś oryginalnego. Myślałem. O efektach rekrutacji nie omieszkam donieść.

Życie płynie tutaj od weekendu do weekendu, a każdy kolejny jakby coraz dłuższy. Zaczyna się wcześniej, a kończy później, niż poprzedni .Tydzień roboczy wyraźnie nam się skraca… w końcu nie samą nauką człowiek żyje. Twardo realizujemy nasze przyrzeczenie - co wychodnye na prirodu!

Czwartkowe popołudnie. Przewodnik w ręce i dawaj. Od kilku dni dość niewyraźnie klarowała się wizja wyjazdu do Doliny Tunkijskiej, a konkretnie do Arszanu. Niewyraźnie, bo średnio atrakcyjną wizję gramolenia się na Pik Liubvi przysłaniała nam piesza wędrówka do Szumackich Źródeł, którą z rozsądku odłożymy na czerwiec, bo szkoda było by znów grzęznąć w topniejącym śniegu (i nie dotrzeć do celu), podczas gdy kilkudziesięciokilometrowy spacerek po dwutysięcznikach jest rozplanowany na 5 dni.

Jak już niejednokrotnie doświadczyłem, spontaniczne decyzje to zawsze najlepsze decyzje. Jedziemy z Kubą na Olchoń! To będą niezapomniane urodziny. Na wyspie są już nasze znajome Polki. Dwa telefony - do znajomych kanadyjczyków, którzy się tam właśnie wybierają i do kierowcy marszrutki - czy gdzieś nas jeszcze upchnie.

Dzień 1. Piątek 18.04, 11.00 - ruszamy.
Przed nami do pokonania blisko 300km.
Wyspa Olchoń faktycznie położona w sercu Bajkału, zamieszkana przez około 1500 mieszkańców, w tym głównie Buriatów trudniących się rybołówstwem, hodowlą i ostatnimi czasy obsługą turystów. Około 90km na długość i do 20km na szerokość, a na tym skrawku ziemi, posianej wśród wielkiej wody, nieokiełznana dzika przyroda. Według szamańskich wierzeń miejsce święte i obdarzone niesamowitą energią. Ponoć jeden z pięciu energetycznych centrów Ziemi. Będą działy się cuda? Zobaczymy. Punkt obowiązkowy dla każdej wyprawy nad Bajkał. Dużo mógłbym pisać i, ale i tak więcej zobaczycie na zdjęciach.

Docieramy do brzegu Małego Morza, które od strony zachodniej dzieli nas od wyspy, od strony wschodniej Olchoń otacza już właściwy Bajkał zwany przez miejscowych Wielkim Morzem. Pomimo, że za ustaloną kwotę 500 rubli kierowca zadeklarował dowieźć nas do Chuzhiru, wioski "stolicy" w centrum wyspy, to dalej nie pojedziemy. Lód jest zbyt słaby by wjechać samochodem, a do zupełnego rozmarznięcia jeszcze daleko. Pierwszy prom popłynie nie wcześniej, niż w połowie maja. Wkrótce do brzegu zbliża jednak się poduszkowiec. Polecimy na podushke! Za tę kilkuminutową frajdę przyjdzie nam jednak słono zapłacić. Nie szkodzi. W zimie wyspa praktycznie odcięta jest od świata, poduszkowiec kursuje od niedawna. Podróż po lodzie zawsze jest ryzykowana, tym bardziej, że Małe Morze nie zamarza tak mocno jak otwarty Bajkał. Według różnych źródeł, rok rocznie w Bajkale tonie 30-50 samochodów.
Do Chuzhiru, z brzegu wyspy, dobijamy po godzinie telepania się po dziurawej, gruntowej drodze - olchoński autobahn, jak mawiają. Najbliższe dwie noce spędzimy w turbazie Nikity, najpopularniejszej osoby na wyspie - pingpongowego mistrza świata z lat 80-tych. O tym jak godnie i przyjaźnie zostaliśmy przyjęci mógłbym napisać wiele, ale zanudzać nie będę - po prostu polecam. Prawdziwa przygoda zacznie się dopiero w niedziele.
Ciepły wieczór, zachód słońca nad malowniczym skalistym brzegiem, idealne warunki na randkę z aparatem. Na horyzoncie ośnieżone szczyty pasma przybajkalskiego.

Dzień 2. Sobota 19.04.
Nie jestem i nigdy nie byłem zwolennikiem zorganizowanych wycieczek, choćby dlatego, że tkwiłem w przekonaniu, że sam jestem w stanie zobaczyć dużo więcej, a przy tym i oszczędzić grosza. Błędnie? W pewnym sensie tak. W sobotę rano wyruszamy na "safari" po wyspie. Uterenowionym UAZem mkniemy najpierw przez step, później przez zalesioną część wyspy - "japońska droga", jak żartuje kierowca - to jama-to kanava*. W programie wycieczki są wszystkie najciekawsze zakątki - wyspy, zatoki, przylądki, skały, plaże - łącznie jakieś 6 postojów, a na jednym z nich gotowana "na żywo" na ognisku zupa z omula. Wow! Do tego wszystkiego jeszcze ciekawe historyjki pana kierowcy-przewodnika i offroadowa jazda blaszanym UAZem, który załadowany 10 osobami potrafi rozpędzić się do ponad 70km/h. No prawie, że latamy. Nikitę i jego wycieczki polecam wszystkim, przede wszystkim sceptykom. Do Chuzhiru wracamy zadowoleni, a nawet zmęczeni. Pięć gwiazdek ;)
Sobotni wieczór to już same przyjemności, najpierw tradycyjnie - bania, a potem impreza urodzinowa. Na stole rosyjski tort miodowy i chyba ostatnia rzecz, która udało się uchować z Polski - Żołądkowa Gorzka. Miło. Współtowarzyszom raz jeszcze dziękuję.

Dzień 3. Niedziela 20.04. Ale jestem stary! Aż dziw, że mam siłę… ;)
Przygodę czas zacząć . Żegnamy się z dziewczynami, które wracają do Irkucka. Kompletujemy jeszcze prowiant na najbliższe dni i o 11.40 opuszczamy wioskę. Naszym celem jest Zhima, najwyższe wzniesienie na wyspie - 1294 m.n.p.m, święta góra, którą zamieszkuje duch wyspy ujawniający się w postaci orła. Wejście na górę wedle przewodnika zakazane. Czy aby? Szkopuł w tym, że brak oficjalnego szlaku czy nawet ścieżki, jeśli tak owe nawet fizycznie istnieją, to i tak są przykryte śniegiem. Kompas w dłoń i dawaj na "azymut", trzeba zaufać oczom i trzymać się północnego-wschodu. Pierwsze kilkanaście kilometrów wiedzie na północ przez step, po drodze wzdłuż zachodniego brzegu. Następnie, przez góry, musimy przebić się na drugi brzeg wyspy i później wzdłuż niego zaatakować szczyt.
Po około 4h marszu decydujemy się zboczyć na wschód, wejść w las, no i góry. Pierwszy wybór okazuje się chybiony, po wspięciu się na niewielkie wzgórze wracamy i nadrabiamy jeszcze kawałek na północ. W polu spotykamy drogę, a przy niej przewróconą tabliczkę - Park Narodowy - zakaz polowania. To będzie to. W górę podążamy drogą, z każdym kilometrem coraz więcej śniegu. Zostawiamy ścieżynę i idziemy za kompasem. Tajga w najczystszej postaci. Pomału zaczynam tęsknić za drogą. Wkrótce na horyzoncie pojawia się przejaśnienie. Dziwne, bo do drugiego brzegu Bajkału jeszcze daleko. Podchodzimy bliżej… trudno opisać zdziwienie, które nas opanowało. Zobaczcie na zdjęcie:

Owalny otwór w ziemi, dookoła wykarczowana trawa i mniej więcej równo ścięte drzewa… Czy my tu na pewno jesteśmy sami? Pomyślałem - gdybym był kosmitą to wybrałbym właśnie Olchoń do lądowania, raczej nietrudno tu trafić z kosmosu. Trzeba zerknąć na Google Earth. Do tego wszystkiego jeszcze to energetyczne centrum. Daje do myślenia. Dzisiaj podczas nudnego wykładu przeglądam przewodnik, który dostałem na urodziny. Trafiam na rozdział "Ufologia nad Bajkałem". Halo?
O tym więcej wkrótce.
Znalazła się i droga, a wkrótce zupełnie niespodziewane towarzystwo. Kłusownicy, oczywiście w moim domyśle, bo raczej nikt nie przyjeżdża kilkanaście kilometrów w głąb lasu na wieczór... po drewno. Jak już wiemy polować tu nie wolno… było. Wymieniamy kilka przyjaznych zdań i otrzymujemy satysfakcjonującą informację - idziemy w dobrym kierunku. Niedługo przed zachodem słońca docieramy do drugiego brzegu Bajkału. Rozbijamy się na "klifie", na wysokości koło 700-800 m.n.p.m. Słońce chowa się za górami i z każdą minutą temperatura spada odczuwalnie. Ogrzewamy się przy ognisku, resztka wody w butelce zamarza momentalnie.

Dzień 4. Poniedziałek 21.04.
W nocy zamarzło dosłownie wszystko... oprócz nas. Szacujemy, że temperatura mogła spaść do -10. Soczewek szybko nie założę, byle by buty odmarzły na tyle, by dało się włożyć nogę. O 8.50 ruszamy z miejsca obozowania. Chcemy zdobyć szczyt i wrócić jak najdalej się da - przynajmniej na step. Stosunkowo szybko docieramy na szczyt. Przynajmniej tak nam się wydaje. Zdradliwa skalista grań przysłania właściwy wierch. Zostawiamy plecaki i wspinając się z jednej skały na drugą uświadamiamy sobie, że to nadal nie ten najwyższy. Resztkami sił zdobywamy właściwy szczyt. Widok rozpościera się na cała wyspę, wrażenie niesamowite.

Wracamy. Słowem dnia jest trapinka, czyli po prostu ścieżka. Choć ścieżek nie było to ich świadomość jakoś przyspieszała nasz marsz... więc je sobie po prostu wymyślaliśmy. Ot tak, żeby nie zwariować w monotonii tajgi. Dzień kończymy równo po 12h od rozpoczęcia, o 20.50 tuż po zachodzie słońca nad stepem. Czy to możliwe, żeby noc tu była jeszcze chłodniejsza?

Dzień 5. Wtorek 22.04.
Budzimy się w śniegu. Tak właśnie. W namiocie mamy śnieg, a żeby było śmieszniej wokół nas, na otwartej przestrzeni, nie ma go w ogóle. Zamroziło całą wytworzoną przez nas parę wodną. Ognisko utrzymuje nasze podstawowe czynności życiowe w normie. Wczoraj udało nam się dojść całkiem daleko. Przed nami jeszcze jakieś 2,5h marszu. Marszrutka z Chuzhiru odjeżdza o 11.30. Docieramy wcześniej i jeszcze udaje nam się napić ciepłej kawy u Nikity.
I znów pędzimy UAZem przez olchoński step nad Małe Morze. Potem lot poduszką i… zdziwienie. To nie jest to miejsce, do którego przyjechaliśmy. Dołączamy do grupy miejscowych, bo samodzielność pośrodku nikąd nie wyszłaby nam na dobre. Wkrótce dociera zamówiona marszrutka. Pomimo, iż jedna z babuszek przez swój mobilnik wyraźnie komunikuje, że jest nas 15 to "podstawiona" koreańska "limuzyna" ma ledwie 10 miejsc. Oczywiście nie szkodzi, bagaże też się zmieszczą. Przecież na Wschodzie się tak jeździ. Davaj v gorod! Z pełni szczęścia z zęba wyskakuje mi plomba. Niestety również maszynie nie wyszło to na zdrowie - po kilkunastu kilometrach pęka przewód od chłodnicy. Kierowca rozkłada ręce i turla się do najbliższej osady. Miejscowi spece konstruują nowy. Kierowca mknie jak na złość, chcąc nadrobić stracone 2h. Tuż przed Irkuckiem łapie gumę . Wrażeń dość.

Podsumowania nie będzie, bo kilometrów, które zeszliśmy nie sposób zliczyć. Wrażeń też :) Jesteśmy cali, ba nawet zdrowi. Zapraszam do obejrzenia galerii zdjęć, która wkrótce zostanie uzupełniona... jak się Kuba odmrozi :)
http://picasaweb.google.com/bartek.biskupski/Olchon182204

* ros. jama - jama, dziura; kanava - rów

Brak komentarzy: