Jesteśmy w drodze z Chengdu w Siczuanie do Guilin, który będzie najdalej wysuniętym na południe punktem naszej wyprawy. Właśnie - jesteśmy, od wtorku mam już towarzysza podróży. Notatkę piszę na telefonie, nie bardzo więc mam jak sprawdzić na czym skończyłem ostatnio. Wróćmy jednak do poniedziałku. Xian zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Pięciomilionowa nowoczesna metropolia, której pozazdrościć mogłoby niejedno zachodnioeuropejskie państwo, a z drugiej strony najstarsza stolica Państwa Środka z zachowanym w pełni 12km murem miejskim pamiętający pierwsze dynastie chińskie. Kombinacja warta uwagi. Wieczór spędzam z laptopem w hostelowej knajpce. Zasypiam pisząc poprzedniego posta.
Dzień 12 - 15.07
Radek będzie po 19, mam zatem cały dzień. Z główną atrakcją - Armią Terakotową i tzw. Wschodnim szlakiem poczekam do środy. Decyduję się ruszyć na zachód od miasta. Do świątyni Famen Si zawieźć ma mnie autobus z dworca kolejowego, jednak zamiast do niego trafiam na chińską wycieczkę zorganizowaną, która mnie przygarnia. O ile cesarskie grobowce nie robią na mnie specjalnego wrażenia, to święte wzgórze Hua Shan już całkiem, a Famen Si z relikwią palca Buddy i jej muzeum podobają mi się bardzo. Na dworcu kolejowym w Xian ląduje ciut po 19. - Wysiadłem właśnie z 5 wagonu - odbieram sms. Uczucie nie do opisania. Środek Chin i spotkanie jakby ot tak na piwo. Pomimo 30h podróży i pokonania na twardej ławce 2600km z Urumqi, Radek był gotów do boju, rzuciliśmy więc plecaki do hostelu i ruszyliśmy do dzielnicy muzułmańskiej. Knajpki, kawiarenki, herbaciarnie i sklepiki, życie toczy się na ulicach, a półmrok nadaje wyjątkowego klimatu. Wnikamy do jednego z ogromu lokali. Na stołach kociołki i każdy pichci sobie według uznania. Kelner o dziwo nie chińczyk, ale też nie europejczyk. Ujgur - mówi Radek i zaczyna konwersację. Zostajemy wtajemniczeni - z półek wybieramy kawałki mięsa, warzyw i owoców morza, jeszcze worek baraniny i gotujemy. Bajka. Zostawiamy śmieszne pieniądze. Jeszcze piwko przy południowej bramie murów miejskich, dla uczczenia spotkania oczywiście. Tematy do rozmów się nie kończą.
Dzień 13 - 16.07
O 20 odjeżdża nasz pociąg do Chengdu, mamy zatem niemalże cały dzień. Terakotowa Armia jako jedna z głównych atrakcji turystycznych Chin jest oblegana przez zwiedzających, nic dziwnego, ewenement na skalę światową - imponujące, ale niespecjalnie zadziwiające. W Xian wypożyczamy rowery i na szanghajskich "kozach" rozpocznamy szaleńczą pogoń po mieście... Zabawa kończy się gdy Radkowi odpada pedał, a po jego gwincie nie na śladu. Trudno. Wspinamy się jeszcze na mur spojrzeć na miasto z góry, a potem taksówką gonimy pociąg. Podoba mi się, że taksówki są tu niemalże czterokrotnie tańsze niż u nas, a do tego kierowcy wyczuwają kiedy się śpieszysz i potrafią naprawdę błyskawicznie przebrnąć przez zatłoczone miasto. Zasypiany na wygodnych leżankach w yingwo.
Dzień 14 - 17.07
Noc w hardsleeperze to naprawdę luksus, w ogóle nie czuć pokonywanych setek, a nawet tysięcy kilometrów. "Plan dla orłów" to nieodłączny element każdej wyprawy, przychodzi bowiem moment kiedy chce się zobaczyć o wiele więcej, niżeli pozwala czas. Padło na Siczuan - Chengdu, Leshan i Emei Shan w niecałe dwa dni, niemożliwe? Bzdura. W Chengdu kupujemy bilety do Guilin, na następny dzień wieczór. Tniemy po kosztach, ale nie po przygodach. 24h w hardseaterze - spotkany brytyjczyk patrzy na nas conajmniej jak na głupich. Taksówka i mkniemy na południowy dworzec autobusowy. W Leshan czeka na nas największy na świecie, ponad 70m, Budda wykuty w skale. Chcielibyśmy zostać tam trochę dłużej, ale nie rezygnujemy z planu, mimo lekkiego niedosytu. O 18.30 odjeżdza ostatni autobus do Emei. Wspieram swoje siły lokalnym przysmakiem - mapo tofu, tofu podawanym w piekielnie ostrym sosie chili-czosnkowym. Gorąco. Dlaczego piszę o jedzeniu? To po prostu nieodłączną atrakcja podczas podróży po tym kraju i dostarcza wiele frajdy, szczególnie gdy wybiera się w ciemno z tajemniczego menu. Zamieniamy autobus miejski na taryfę i mkniemy na dworzec... kto by przypuszczał, że nie na ten, podczas gdy kierowca upierał się, że istnieje tylko jeden. Dopiero bilet na którym tu przyjechaliśmy uświadamia mu, że wylądowaliśmy zupełnie gdzie indziej, niż zostały nasze plecaki. Autobus odjeżdża bez nas, ale mimo chwili zwątpienia nie rezygnujemy. Skoro taksówki są takie tanie to czemu by nie? Taksometr off i mkniemy autostradą w stronę świętej góry. 30km.Panujący u stóp góry klimat przywodzi na myśl tropiki, po kilku minutach wspinaczki jesteśmy całkowicie mokrzy. Żądni mistycznych doznań decydujemy się na nocleg w żeńskim klasztorze Fuhu Si. Krajobraz wokół jest nie do opisania. Świątynia pośród tętniącej źyciem, niemalże tropikalnej puszczy. Czar delikatnie pryska, gdy jedna z sióstr prowadzi nas do naszego dwuosobowego pokoju z dwoma ogromnymi łożami, tv i klimą. Nie takie się ma wyobrażenia o nocowaniu w buddyjskim klasztorze, ale i to ma swoje plusy.
Dzień 15 - 18.07
Wstajemy skoro świt, musimy dotrzeć jeszcze trochę wyżej. Zwiedzamy klasztor, następnie dostajemy się gdzieś na wysokość połowy góry. Za wstęp wstęp w głąb żądają horrendalnej kwoty, dyskretnie omijamy wejście i pniemy się w górę, nie unikając jednak uwagi strażników. Wracamy na dół, bilety do Chengdu dostajemy dopiero na 13, za to mile zaskakuje nas bezprzewodowy internet na dworcu. Pandy czekają. Dostanie się z południowego dworca autobusowego do oddalonego o 10km na północ od miasta, centrum hodowli pand to też nie takie hop siup. Ostatecznie 5zł od łebka to nie fortuna, lecimy. Panda w jej naturalnym środowisku to dla mnie duże wow, szkoda, że pora trochę nie ta, bo większosć zwierzaków leży odłużonych w letargu. Obserwacja kotlujących się młodych rekompensuje wszystko. National treasure, jak podpowiadają tabliczki. Zdecydowanie. Wydostać się z powrotem nie jest tak łatwo, ostatecznie na pociąg podrzuca nas swoim chińskim wehikułem jakaś kobieta. Nie dziwie się, że te auta nie przechodzą testów zderzeniowych. Plan zrealizowany w 100%. Pchamy się do hardseatera. Let the party started.
Do Guilin docieramy w sobotę wieczorem, pora trochę odetchnąć przed Szanghajem i Pekinem.
Dzień 12 - 15.07
Radek będzie po 19, mam zatem cały dzień. Z główną atrakcją - Armią Terakotową i tzw. Wschodnim szlakiem poczekam do środy. Decyduję się ruszyć na zachód od miasta. Do świątyni Famen Si zawieźć ma mnie autobus z dworca kolejowego, jednak zamiast do niego trafiam na chińską wycieczkę zorganizowaną, która mnie przygarnia. O ile cesarskie grobowce nie robią na mnie specjalnego wrażenia, to święte wzgórze Hua Shan już całkiem, a Famen Si z relikwią palca Buddy i jej muzeum podobają mi się bardzo. Na dworcu kolejowym w Xian ląduje ciut po 19. - Wysiadłem właśnie z 5 wagonu - odbieram sms. Uczucie nie do opisania. Środek Chin i spotkanie jakby ot tak na piwo. Pomimo 30h podróży i pokonania na twardej ławce 2600km z Urumqi, Radek był gotów do boju, rzuciliśmy więc plecaki do hostelu i ruszyliśmy do dzielnicy muzułmańskiej. Knajpki, kawiarenki, herbaciarnie i sklepiki, życie toczy się na ulicach, a półmrok nadaje wyjątkowego klimatu. Wnikamy do jednego z ogromu lokali. Na stołach kociołki i każdy pichci sobie według uznania. Kelner o dziwo nie chińczyk, ale też nie europejczyk. Ujgur - mówi Radek i zaczyna konwersację. Zostajemy wtajemniczeni - z półek wybieramy kawałki mięsa, warzyw i owoców morza, jeszcze worek baraniny i gotujemy. Bajka. Zostawiamy śmieszne pieniądze. Jeszcze piwko przy południowej bramie murów miejskich, dla uczczenia spotkania oczywiście. Tematy do rozmów się nie kończą.
Dzień 13 - 16.07
O 20 odjeżdża nasz pociąg do Chengdu, mamy zatem niemalże cały dzień. Terakotowa Armia jako jedna z głównych atrakcji turystycznych Chin jest oblegana przez zwiedzających, nic dziwnego, ewenement na skalę światową - imponujące, ale niespecjalnie zadziwiające. W Xian wypożyczamy rowery i na szanghajskich "kozach" rozpocznamy szaleńczą pogoń po mieście... Zabawa kończy się gdy Radkowi odpada pedał, a po jego gwincie nie na śladu. Trudno. Wspinamy się jeszcze na mur spojrzeć na miasto z góry, a potem taksówką gonimy pociąg. Podoba mi się, że taksówki są tu niemalże czterokrotnie tańsze niż u nas, a do tego kierowcy wyczuwają kiedy się śpieszysz i potrafią naprawdę błyskawicznie przebrnąć przez zatłoczone miasto. Zasypiany na wygodnych leżankach w yingwo.
Dzień 14 - 17.07
Noc w hardsleeperze to naprawdę luksus, w ogóle nie czuć pokonywanych setek, a nawet tysięcy kilometrów. "Plan dla orłów" to nieodłączny element każdej wyprawy, przychodzi bowiem moment kiedy chce się zobaczyć o wiele więcej, niżeli pozwala czas. Padło na Siczuan - Chengdu, Leshan i Emei Shan w niecałe dwa dni, niemożliwe? Bzdura. W Chengdu kupujemy bilety do Guilin, na następny dzień wieczór. Tniemy po kosztach, ale nie po przygodach. 24h w hardseaterze - spotkany brytyjczyk patrzy na nas conajmniej jak na głupich. Taksówka i mkniemy na południowy dworzec autobusowy. W Leshan czeka na nas największy na świecie, ponad 70m, Budda wykuty w skale. Chcielibyśmy zostać tam trochę dłużej, ale nie rezygnujemy z planu, mimo lekkiego niedosytu. O 18.30 odjeżdza ostatni autobus do Emei. Wspieram swoje siły lokalnym przysmakiem - mapo tofu, tofu podawanym w piekielnie ostrym sosie chili-czosnkowym. Gorąco. Dlaczego piszę o jedzeniu? To po prostu nieodłączną atrakcja podczas podróży po tym kraju i dostarcza wiele frajdy, szczególnie gdy wybiera się w ciemno z tajemniczego menu. Zamieniamy autobus miejski na taryfę i mkniemy na dworzec... kto by przypuszczał, że nie na ten, podczas gdy kierowca upierał się, że istnieje tylko jeden. Dopiero bilet na którym tu przyjechaliśmy uświadamia mu, że wylądowaliśmy zupełnie gdzie indziej, niż zostały nasze plecaki. Autobus odjeżdża bez nas, ale mimo chwili zwątpienia nie rezygnujemy. Skoro taksówki są takie tanie to czemu by nie? Taksometr off i mkniemy autostradą w stronę świętej góry. 30km.Panujący u stóp góry klimat przywodzi na myśl tropiki, po kilku minutach wspinaczki jesteśmy całkowicie mokrzy. Żądni mistycznych doznań decydujemy się na nocleg w żeńskim klasztorze Fuhu Si. Krajobraz wokół jest nie do opisania. Świątynia pośród tętniącej źyciem, niemalże tropikalnej puszczy. Czar delikatnie pryska, gdy jedna z sióstr prowadzi nas do naszego dwuosobowego pokoju z dwoma ogromnymi łożami, tv i klimą. Nie takie się ma wyobrażenia o nocowaniu w buddyjskim klasztorze, ale i to ma swoje plusy.
Dzień 15 - 18.07
Wstajemy skoro świt, musimy dotrzeć jeszcze trochę wyżej. Zwiedzamy klasztor, następnie dostajemy się gdzieś na wysokość połowy góry. Za wstęp wstęp w głąb żądają horrendalnej kwoty, dyskretnie omijamy wejście i pniemy się w górę, nie unikając jednak uwagi strażników. Wracamy na dół, bilety do Chengdu dostajemy dopiero na 13, za to mile zaskakuje nas bezprzewodowy internet na dworcu. Pandy czekają. Dostanie się z południowego dworca autobusowego do oddalonego o 10km na północ od miasta, centrum hodowli pand to też nie takie hop siup. Ostatecznie 5zł od łebka to nie fortuna, lecimy. Panda w jej naturalnym środowisku to dla mnie duże wow, szkoda, że pora trochę nie ta, bo większosć zwierzaków leży odłużonych w letargu. Obserwacja kotlujących się młodych rekompensuje wszystko. National treasure, jak podpowiadają tabliczki. Zdecydowanie. Wydostać się z powrotem nie jest tak łatwo, ostatecznie na pociąg podrzuca nas swoim chińskim wehikułem jakaś kobieta. Nie dziwie się, że te auta nie przechodzą testów zderzeniowych. Plan zrealizowany w 100%. Pchamy się do hardseatera. Let the party started.
Do Guilin docieramy w sobotę wieczorem, pora trochę odetchnąć przed Szanghajem i Pekinem.
1 komentarz:
Elo elo:D Widze ze ladnie harcujecie:D Pozdro!
Prześlij komentarz