Zacznę od kilku dygresji. Po trzymiesięcznym, można by rzec, poście Mongolia jest dla mnie kulinarnym rajem. Mięso, mięso, mięso - baranina, wołowina, czego dusza zapragnie, wszystko to podawane w ilościach mniej więcej trzykrotnie większych, niż europejskie porcje, a nadto ceny – za obiad nie udało mi się jeszcze zapłacić więcej niż 5zł. Jeść nie umierać.
Nie wspominałem jeszcze o samym mieście. Wjazd do stolicy przypadł mi na środek nocy, ale nawet i w takich okolicznościach miasto prezentowało się zdecydowanie lepiej, niż Irkuck. Rano się tylko w tym utwierdziłem, miło. Jedynie drogi są gorsze niż w Rosji , trzeba patrzyć pod nogi, bo nie mają zwyczaju przykrywania studzienek kanalizacyjnych, nadto styl jazdy miejscowych jest jeszcze bardziej azjatycki, sygnalizacja świetlna nie oznacza zupełnie niczego, w przeciwieństwie do klaksonu – kto ma głośniejszy wygrywa. Dzisiaj byłem świadkiem jak kobieta zaparkowała swoje autko właśnie w studzience przez która przed chwilą przeskoczyłem. Wyjechać samej już jej się nie udało.
To, że USA pcha mnóstwo pieniędzy w Mongolie to żadna tajemnica, widać na każdym kroku, ale jak im się udało zapanować nad umysłami młodzieży? Stany totalnie na każdym kroku, przeciętny mongolski nastolatek uważa się tu za czarnego, nosi za duże spodnie, bandamkę najlepiej z flaga USA i wykrzykuje do mnie „yo man”. No przezabawne.
Mongolia zdaje mi się być teraz hitem turystycznym, momentami odczuwam wrażenie, że na ulicach UB jest więcej „białych”, niż miejscowych – dlaczego? Sam byłem ciekaw i zacząłem wypytywać współlokatorów. O tym później. Przy okazji napomknę też o zeszłotygodniowych zamieszkach, stanie wyjątkowym i prohibicji. Cofnijmy się jednak do poniedziałku.
Dzień 4 – 07.07
Noc w dusznej plackarcie okazała się dużo lepsza, niż się zapowiadała, spałem jak zabity, choć Marcin rano stwierdził, że miał strach w oczach gdy obserwował, jakie pozycje przyjmuję na wąskiej, górnej bokowej „kozetce”. Dostało mi się słusznym wzrostem to trzeba sobie radzić. Kilka minut po 8 rano wtaczamy się na dworzec w stolicy.
Od 9.30 pracuje chińska ambasada, jeśli dzisiaj nie uda mi się załatwić wizy, to mój wyjazd do Chin traci sens. W piątek bowiem z racji na narodowe święto Naadam placówka nie pracuje, muszę mieć wizę na środę. Kropka. Kolejka przed wrotami do chińczyków nie wróży niczego dobrego, tym bardziej zezłoszczeni i zasmuceni ludzie wychodzący z pustymi rękoma. Moja kolej. Pomyśleć, że jeszcze kilka dni temu to ja byłem po drugiej stronie szyby, a teraz będę się musiał tłumaczyć urzędniczkowi dlaczego mi tak spieszno do ich cudnej ludowej republiki. Wniosek, zdjęcie, rezerwacja hostelu ściągnięta z Internetu , jedna autentyczna – na hostel Pekinie, za która zapłaciłem 3zł i moja karta przetargowa – powrotny bilet lotniczy z Pekinu do Irkucka. Skanują dokładnie dokumenty, mało – słyszę w odpowiedzi. Musi być bilet do Chin i wydruk z konta, że posiadam 100$ na każdy dzień pobytu w Chinach. O jasna dupa! No i co dalej? Jeśli się pan pospieszy to przyjmiemy jeszcze dzisiaj, pracujemy do 12. Jest 10.30. Poziom adrenaliny wystrzelił mi kilkukrotnie. Nie poddam się. Wskakuję w taryfę, cel dworzec. W głowie burza myśli. Wydruk z konta zrobię w photoshopie, albo chociażby w paintcie, ale potrzebuję na to minimum 20 minut, bo 2000$ to nijak nie mam. Bilet kolejowy kupić to nie taki problem, jeśli tylko uda mi się znaleźć kasę międzynarodową, problem tylko na kiedy? Jeśli nie odbiorę wizy w środę to bilet kolejowy przepadnie, jeśli kupię na poniedziałek to przepadną mi 4 dni w Chinach. W taksówce okazuje się, że nie mam paszportu. Dodatkowa dawka emocji, co ja z nim zrobiłem? Mam nadzieje, że po prostu został w okienku. Wyskakuje na skrzyżowaniu, biegiem do bankomatu, rzut okiem na mapę i dobiegam do biura kolei. Jedno okienko, drugie, znalazłem. Z babką dogaduję się po rosyjsku. Bilet będzie na piątek, 8 rano, do Datongu. Portfel chudnie mi o 70000 tugrików, czyli niecałe 140zł. Dobra cena. Potrzebuję jeszcze ksero biletu i stan konta. – Polak? Przy kasie poznaje Dawida, który od dwóch miechów jeździ po Mongolii na motorze, ale musi wyjechać do Rosji, żeby przedłużyć wizę mongolską. W 3 sekundy naświetlam mu moją sytuację, a co dwie głowy to nie jedna. Wbiegam do jakiegoś biura w budynku kolei, jest ksero, kilka gestów i pani robi mi kopię za uśmiech. Nikt nie wie, gdzie jest najbliższa kafejka internetowa. 11.15. Taksówka i do centrum, musi się coś znaleźć w okolicy chińskiej ambasady. Grzęźniemy w korku. 11.40, a do chińczyków jeszcze daleko. Zostawiam Dawida i biegnę, nie mam wydruku, muszę odzyskać chociaż paszport. 11.50 Konsulat zamknięty. Walę w drzwi. Wyłania się ochroniarz i pokazuje, że dzisiaj już po zawodach. Chciałbym zobaczyć, jak wygląda moja mina w takim momencie. Pięciodolarówka staje się przepustką do środka. Przy okienku jest jeszcze urzędnik… i mój paszport też. Mam wszystkie dokumenty, prawie wszystkie… Mówię drżącym głosem, mogę donieść wydruk w każdym momencie… Przegląda. Ma pan jakąś gotówkę? Mam dolary… śmieszną kwotę – 150, pokazuję mu przeliczając te same nominały kilkukrotnie. Niech będzie, jest pan dzisiaj ostatni. Przyjęto. Wybiegam z okrzykami radości, uczucie niesamowitego sukcesu. Szybki telefon do Kazachstanu, jesteśmy umówieni z Radkiem na poniedziałek w Xian. Niesamowity motyw ot tak spotkać się z kolegą z podstawówki gdzieś po środku Chin.
Z Dawidem wymieniłem numery telefonów, wieczorem wyskakujemy na piwko. Świat jest mały. W hostelu poznaję Francuzkę, która też zna Dawida, co jeszcze ciekawsze gdzieś na zachodzie Mongolii poznała Pawła, któremu pomagałem załatwić kilka spraw w Irkucku kilka tygodni temu. Polski wieczór z francuskim akcentem, dołączają do nas Jomi i Marcin.
Dzień 5 – 08.07
Jadę do Parku Narodowego Terelj, jakieś 70km pod UB, po prostu poszlajać się po górkach i skałach. Udaje mi się znaleźć lokalny autobus. Na przystanku poznaję Sijuan z Tajwanu, która studiuje w Pekinie i Sam’a z USA, który wygląda jakby wyjęty z kreskówki Scooby Doo, więcej turystów nie ma. Tłum Mongołów szturmuje autobus, ale my też się mieścimy. Sam wysiada trochę wcześniej, nasze plany z Sijuan się mniej więcej pokrywają, więc spędzimy dzień razem. Jak pisałem – nie da się podróżować samemu, a do tego jest jeszcze jeden duży plus – mój angielski ożywa. Na miejscu rozsiewamy plotkę, że potrzebujemy koni i wkrótce zjawia się trzynastoletni chłopak, który nie dość, że świetnie mówi po angielsku to jeszcze po rosyjsku, będzie naszym przewodnikiem po okolicy. Dosiadam mojego bezimiennego mongolskiego rumaka. Cudów nie ma, mongolskie konie w przeciwieństwie do mnie są małe, więc niemalże ryje kolanami po ziemi, ale wcale mnie to nie zniechęca, przekraczanie rzeki i zamoczenie niemalże całego konia w tym i mnie, wynagradza wszelkie niedogodności. Mongołowie zupełnie inaczej ujeżdżają konie. Dorośli jeżdżą na kocach i poduszkach, tylko dzieci w siodłach, dlatego dostajemy dziecięce siodełka. Konia prowadzi się jedną ręką, drugą natomiast przy użyciu liny czy bata smaga po tyłku. „Po naszemu” nie bardzo chciał współpracować. Ciu! Ciu! I poszedł, kilka razy udało mi się nawet pogalopować, o czym nie dają mi teraz zapomnieć poobijane uda i jajka. Będę musiał spróbować w kraju. Sijuan zostaje na noc we wiosce, obiecuje spotkać się w Pekinie za 3 tygodnie, a ja wracam do UB ostatnim autobusem. Bawię się z mongolskimi dziećmi - ogromne uśmiechy, małe czarne oczka i miniaturowe noski otoczone ogromniastymi „pulfokami”, miło popatrzeć.
Dzień 6 – 09.07
Dzisiaj w planie mam zwiedzanie miasta, rano odebrałem wizę, cała przyjemność to tylko 20$ i to w trybie ekspresowym, chociaż spodziewałem się, że może wyjść i 150$. Miłe zaskoczenie. Dzisiejsza kolejka była dwa razy dłuższa od tej poniedziałkowej, a od wczoraj wieczora leje nieustannie, całe miasto tonie. Chłopak od koni opowiadał mi, że takiego lata tu jeszcze nie było, ostatni tydzień padało tylko nocami, ale przez cały czerwiec lało niemalże nieustannie. Wygrzebię kurtkę z plecaka i ruszam na szlak buddyjskich świątyń i klasztorów.
Jak napomniałem, w piątek o 8.05 wsiadam w pociąg UB – Pekin. W sobotę rano wysiadam w Datongu, gdzie chce spędzić cały dzień i w nocy dojechać prawdopodobnie do Pingyao, a w nocy z niedzieli na poniedziałek dotrzeć do legendarnego Xian, gdzie spotykamy się z Radkiem.
Nie wspominałem jeszcze o samym mieście. Wjazd do stolicy przypadł mi na środek nocy, ale nawet i w takich okolicznościach miasto prezentowało się zdecydowanie lepiej, niż Irkuck. Rano się tylko w tym utwierdziłem, miło. Jedynie drogi są gorsze niż w Rosji , trzeba patrzyć pod nogi, bo nie mają zwyczaju przykrywania studzienek kanalizacyjnych, nadto styl jazdy miejscowych jest jeszcze bardziej azjatycki, sygnalizacja świetlna nie oznacza zupełnie niczego, w przeciwieństwie do klaksonu – kto ma głośniejszy wygrywa. Dzisiaj byłem świadkiem jak kobieta zaparkowała swoje autko właśnie w studzience przez która przed chwilą przeskoczyłem. Wyjechać samej już jej się nie udało.
To, że USA pcha mnóstwo pieniędzy w Mongolie to żadna tajemnica, widać na każdym kroku, ale jak im się udało zapanować nad umysłami młodzieży? Stany totalnie na każdym kroku, przeciętny mongolski nastolatek uważa się tu za czarnego, nosi za duże spodnie, bandamkę najlepiej z flaga USA i wykrzykuje do mnie „yo man”. No przezabawne.
Mongolia zdaje mi się być teraz hitem turystycznym, momentami odczuwam wrażenie, że na ulicach UB jest więcej „białych”, niż miejscowych – dlaczego? Sam byłem ciekaw i zacząłem wypytywać współlokatorów. O tym później. Przy okazji napomknę też o zeszłotygodniowych zamieszkach, stanie wyjątkowym i prohibicji. Cofnijmy się jednak do poniedziałku.
Dzień 4 – 07.07
Noc w dusznej plackarcie okazała się dużo lepsza, niż się zapowiadała, spałem jak zabity, choć Marcin rano stwierdził, że miał strach w oczach gdy obserwował, jakie pozycje przyjmuję na wąskiej, górnej bokowej „kozetce”. Dostało mi się słusznym wzrostem to trzeba sobie radzić. Kilka minut po 8 rano wtaczamy się na dworzec w stolicy.
Od 9.30 pracuje chińska ambasada, jeśli dzisiaj nie uda mi się załatwić wizy, to mój wyjazd do Chin traci sens. W piątek bowiem z racji na narodowe święto Naadam placówka nie pracuje, muszę mieć wizę na środę. Kropka. Kolejka przed wrotami do chińczyków nie wróży niczego dobrego, tym bardziej zezłoszczeni i zasmuceni ludzie wychodzący z pustymi rękoma. Moja kolej. Pomyśleć, że jeszcze kilka dni temu to ja byłem po drugiej stronie szyby, a teraz będę się musiał tłumaczyć urzędniczkowi dlaczego mi tak spieszno do ich cudnej ludowej republiki. Wniosek, zdjęcie, rezerwacja hostelu ściągnięta z Internetu , jedna autentyczna – na hostel Pekinie, za która zapłaciłem 3zł i moja karta przetargowa – powrotny bilet lotniczy z Pekinu do Irkucka. Skanują dokładnie dokumenty, mało – słyszę w odpowiedzi. Musi być bilet do Chin i wydruk z konta, że posiadam 100$ na każdy dzień pobytu w Chinach. O jasna dupa! No i co dalej? Jeśli się pan pospieszy to przyjmiemy jeszcze dzisiaj, pracujemy do 12. Jest 10.30. Poziom adrenaliny wystrzelił mi kilkukrotnie. Nie poddam się. Wskakuję w taryfę, cel dworzec. W głowie burza myśli. Wydruk z konta zrobię w photoshopie, albo chociażby w paintcie, ale potrzebuję na to minimum 20 minut, bo 2000$ to nijak nie mam. Bilet kolejowy kupić to nie taki problem, jeśli tylko uda mi się znaleźć kasę międzynarodową, problem tylko na kiedy? Jeśli nie odbiorę wizy w środę to bilet kolejowy przepadnie, jeśli kupię na poniedziałek to przepadną mi 4 dni w Chinach. W taksówce okazuje się, że nie mam paszportu. Dodatkowa dawka emocji, co ja z nim zrobiłem? Mam nadzieje, że po prostu został w okienku. Wyskakuje na skrzyżowaniu, biegiem do bankomatu, rzut okiem na mapę i dobiegam do biura kolei. Jedno okienko, drugie, znalazłem. Z babką dogaduję się po rosyjsku. Bilet będzie na piątek, 8 rano, do Datongu. Portfel chudnie mi o 70000 tugrików, czyli niecałe 140zł. Dobra cena. Potrzebuję jeszcze ksero biletu i stan konta. – Polak? Przy kasie poznaje Dawida, który od dwóch miechów jeździ po Mongolii na motorze, ale musi wyjechać do Rosji, żeby przedłużyć wizę mongolską. W 3 sekundy naświetlam mu moją sytuację, a co dwie głowy to nie jedna. Wbiegam do jakiegoś biura w budynku kolei, jest ksero, kilka gestów i pani robi mi kopię za uśmiech. Nikt nie wie, gdzie jest najbliższa kafejka internetowa. 11.15. Taksówka i do centrum, musi się coś znaleźć w okolicy chińskiej ambasady. Grzęźniemy w korku. 11.40, a do chińczyków jeszcze daleko. Zostawiam Dawida i biegnę, nie mam wydruku, muszę odzyskać chociaż paszport. 11.50 Konsulat zamknięty. Walę w drzwi. Wyłania się ochroniarz i pokazuje, że dzisiaj już po zawodach. Chciałbym zobaczyć, jak wygląda moja mina w takim momencie. Pięciodolarówka staje się przepustką do środka. Przy okienku jest jeszcze urzędnik… i mój paszport też. Mam wszystkie dokumenty, prawie wszystkie… Mówię drżącym głosem, mogę donieść wydruk w każdym momencie… Przegląda. Ma pan jakąś gotówkę? Mam dolary… śmieszną kwotę – 150, pokazuję mu przeliczając te same nominały kilkukrotnie. Niech będzie, jest pan dzisiaj ostatni. Przyjęto. Wybiegam z okrzykami radości, uczucie niesamowitego sukcesu. Szybki telefon do Kazachstanu, jesteśmy umówieni z Radkiem na poniedziałek w Xian. Niesamowity motyw ot tak spotkać się z kolegą z podstawówki gdzieś po środku Chin.
Z Dawidem wymieniłem numery telefonów, wieczorem wyskakujemy na piwko. Świat jest mały. W hostelu poznaję Francuzkę, która też zna Dawida, co jeszcze ciekawsze gdzieś na zachodzie Mongolii poznała Pawła, któremu pomagałem załatwić kilka spraw w Irkucku kilka tygodni temu. Polski wieczór z francuskim akcentem, dołączają do nas Jomi i Marcin.
Dzień 5 – 08.07
Jadę do Parku Narodowego Terelj, jakieś 70km pod UB, po prostu poszlajać się po górkach i skałach. Udaje mi się znaleźć lokalny autobus. Na przystanku poznaję Sijuan z Tajwanu, która studiuje w Pekinie i Sam’a z USA, który wygląda jakby wyjęty z kreskówki Scooby Doo, więcej turystów nie ma. Tłum Mongołów szturmuje autobus, ale my też się mieścimy. Sam wysiada trochę wcześniej, nasze plany z Sijuan się mniej więcej pokrywają, więc spędzimy dzień razem. Jak pisałem – nie da się podróżować samemu, a do tego jest jeszcze jeden duży plus – mój angielski ożywa. Na miejscu rozsiewamy plotkę, że potrzebujemy koni i wkrótce zjawia się trzynastoletni chłopak, który nie dość, że świetnie mówi po angielsku to jeszcze po rosyjsku, będzie naszym przewodnikiem po okolicy. Dosiadam mojego bezimiennego mongolskiego rumaka. Cudów nie ma, mongolskie konie w przeciwieństwie do mnie są małe, więc niemalże ryje kolanami po ziemi, ale wcale mnie to nie zniechęca, przekraczanie rzeki i zamoczenie niemalże całego konia w tym i mnie, wynagradza wszelkie niedogodności. Mongołowie zupełnie inaczej ujeżdżają konie. Dorośli jeżdżą na kocach i poduszkach, tylko dzieci w siodłach, dlatego dostajemy dziecięce siodełka. Konia prowadzi się jedną ręką, drugą natomiast przy użyciu liny czy bata smaga po tyłku. „Po naszemu” nie bardzo chciał współpracować. Ciu! Ciu! I poszedł, kilka razy udało mi się nawet pogalopować, o czym nie dają mi teraz zapomnieć poobijane uda i jajka. Będę musiał spróbować w kraju. Sijuan zostaje na noc we wiosce, obiecuje spotkać się w Pekinie za 3 tygodnie, a ja wracam do UB ostatnim autobusem. Bawię się z mongolskimi dziećmi - ogromne uśmiechy, małe czarne oczka i miniaturowe noski otoczone ogromniastymi „pulfokami”, miło popatrzeć.
Dzień 6 – 09.07
Dzisiaj w planie mam zwiedzanie miasta, rano odebrałem wizę, cała przyjemność to tylko 20$ i to w trybie ekspresowym, chociaż spodziewałem się, że może wyjść i 150$. Miłe zaskoczenie. Dzisiejsza kolejka była dwa razy dłuższa od tej poniedziałkowej, a od wczoraj wieczora leje nieustannie, całe miasto tonie. Chłopak od koni opowiadał mi, że takiego lata tu jeszcze nie było, ostatni tydzień padało tylko nocami, ale przez cały czerwiec lało niemalże nieustannie. Wygrzebię kurtkę z plecaka i ruszam na szlak buddyjskich świątyń i klasztorów.
Jak napomniałem, w piątek o 8.05 wsiadam w pociąg UB – Pekin. W sobotę rano wysiadam w Datongu, gdzie chce spędzić cały dzień i w nocy dojechać prawdopodobnie do Pingyao, a w nocy z niedzieli na poniedziałek dotrzeć do legendarnego Xian, gdzie spotykamy się z Radkiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz