- Podróżujesz samemu?
- Nie, z Wami :)
Dzień 0 - 03.07
‘’Cause I gotta hallaway, away, to find my way’’
Noc ze środy na czwartek nie należała do najdłuższych. O 5.50 rano lądował Michał wraz z kolegami, jadący na wyprawę po Azji. Początkowo myślałem nawet, żeby zabrać się z nimi, ale stanęło na tym, że przywieźli mi przewodnik po Chinach, a ja pobiegałem z nimi trochę po Irkucku. Po południu zostałem bardzo miło pożegnany w konsulacie. Aż mi się łezka w oku zakręciła, serio. Massandryjski szampan, tort i podziękowania. Pakowanie jak zwykle na ostatni moment, uprzątniecie pokoju, telefon od Mamy i lecę. O 20.35 czasu miejscowego rusza mój pociąg na granicę mongolską. Jak zwykle plackarta, do towarzystwa dostaję miłych staruszków i ich wnuczkę. Zasypiam jak zabity, gdy tylko pociąg rusza.
Dzień 1 – 04.07
Budzę się po blisko 14h snu. No ładnie. Współtowarzysze śmieję się, że ładnie pospałem. Zbieram rzeczy i wysiadka. Welcome to Nauszki. Jest 13.00, pociąg przekraczający granice jest dopiero za 5h, nie usiedzę tyle czasu spokojnie na tylko. Trzeba kombinować. Dopycham się do busika mknącego w kierunku Kiachty, będziemy przekraczać przejście na kołach. W Kiachcie wyhaczam pana Walerego, który służył naszej flocie i mówi trochę po polsku. Mile wspomina lata 70 w PRL. Podrzuca mnie na przejście graniczne i zaprowadza ładnie do marszrutki, która przerzuci nas przez granicę. Zaraz pojedziemy – mówi babka z busa. Po 4h czekania udało się, wjeżdżamy na przejście. Koniec końców to i tak lepiej niż 6 czy 10h w pociągu. W marszrutce spotykam czterech zabawnych Belgów, z którymi będę podróżował dalej. Skrupulatna kontrola przy wyjeździe z Rosji, podwójne skanowanie bagażu i jestem w Mongolii. Marszrutka podrzuca nas do Suche Bator, po drodze u cinkciarki wymieniamy trochę dolców na miejscowe tugriki. Śmieszny pieniądz, jestem tu już 4 dni i póki, co w ogóle sobie nie radze z ich liczeniem i rozpoznawaniem. Pociąg do UB jedzie koło 9 wieczorem, mamy 18. Żona kierowcy schodząc z ceny próbuje nas przekonać, żeby jechać z nimi dalej do UB. Narada z Belgami i dawaj, na 5 wyjdzie niewiele drożej niż pociąg, a mamy być rzekomo na 21. Do UB docieramy kilka minut po północy. Szukanie hostelu Golden Gobi z kierowcą, który zna tylko kilka słów po rosyjsku i jakoś nie radzi sobie z czytaniem łacińskich znaków robi się zabawne. Gwoli wyjaśnienia. Spieszyło mi się do UB, bo w dniu wyjazdu udało mi się skontaktować ze znajomymi ze studiów – Jomim i Marcinem, którzy siedzą na praktykach ambasadzie RP w UB i w sobotę z rana planowali wyruszyć na Gobi. Czemu zatem nie dołączyć? W Golden Gobi udaje się znaleźć kilka łóżek, mały posiłek i padam z nóg.
Dzień 2 – 05.07
Ze znajomymi umówiłem się o 9 przed State Department Store, czyli jedynym miejscu, które potrafiłem zlokalizować na mapie. Rano powłóczyłem się trochę po centrum w poszukiwaniu bankomatu, znalazłem dwa, ale żaden nie chciał „gadać” z moimi kartami. Będę się martwić później. Marcin i Jomi zajeżdżają taryfą, małe zakupy i łapiemy kolejny wóz na dworzec. Taksówki kosztują tutaj groszowo, jakieś 3 – 4zł za przejazd, więc nie warto specjalnie zawracać sobie czasu komunikacją miejską. Na dworcu Marcin leci po bilet dla mnie, a ja męczę kolejny bankomat. Udało się, wypluwa mi magiczne 100 000 tugrików. Kolejka jest nieskończenie długa, a pociąg do Sajnszand (miło brzmiąca nazwa, dla na po prostu „Sun shine”) rusza za 10min, więc znów będzie trzeba pokombinować. Kupno biletu u prowadnicy okazuje się jednak całkiem proste. Jedziemy, pierwszy raz w życiu w kupiejnym, ale przy mongolskich cenach to można sobie poszaleć. Za nieco ponad 10h wylądujemy na środku pustyni, no mniej więcej. Przez drogę męczy nas dylemat – lepiej udusić się od pyłu czy od braku powietrza? Próbujemy pół na pół, wokół nas robi się biało, pustynny pył osiada i w najmniej dostępnych zakamarkach. „Sunshine” niczym miasteczko rodem z dzikiego zachodu, ot tak wyrosło po środku nikąd. Trochę biegania i udaje znaleźć nam się babkę, która całkiem sprawnie mówi po rosyjsku, obiecuje załatwić kierowcę, który będzie nas jutro woził po okolicy. Umawiamy się wstępnie na 3.30, żeby zobaczyć wschód słońca nad pustynią. Miejscowe piwko i padamy na wyrka w całkiem miłym hoteliku.
Dzień 3 – 06.07
2.17 budzi mnie stukanie do drzwi.
- Mashina slomalas’!
- No jak to? Co dalej?
- Nashla drugoi, sobiraites’
No ładnie, miała być 3.30, a tymczasem nie pospaliśmy nawet 2h. Zapowiada się długi dzień. Wynegocjowana cena nieco się zmniejszyła, dostaliśmy za to do towarzystwa mongolską parkę, która będzie zwiedzać z nami. Przy okazji postaram napisać się więcej. Wschód słońca robi niesamowite wrażenie, objeżdżamy miejscowe buddyjskie centra, punkt energetyczny , wchodzimy na świętą górę i jeszcze parę innych atrakcji. Cała wycieczka to ponad 13h. Popołudnie spędzamy w okolicach dworca to dogadzając sobie kulinarnie, to strzelając drzemkę tu i ówdzie. Kupienie biletu kolejowego na mongolskiej prowincji okazuje się technicznie dosyć złożone. O 21 pakujemy się do długaśnego składu. Małe przeoczenie, przypadły nam najgorsze miejsca – bokowyje na początku wagonu. Duchota. Zasypiam mokry, w samych bokserkach na świeżej pościeli.
Niestety nie udało mi się dostać drugi raz do hostelu Golden Gobi, bo przed Naadam (wielkim narodowym świętem, które się zbliża, wszystko jest pozapychane), a w tym hostelu gdzie mnie „odprowadzono” nie ma Internetu, lecę więc szukać jakiegoś hotspot’a w centrum. Wkrótce napiszę więcej o dniu dzisiejszym i dalszym planach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz