Wiele tematów rozpocząłem i nie skończyłem, wiele rzeczy obiecałem napisać, a nie napisałem, tymczasem wciąż tyle nowych wrażeń i przemyśleń. Tak już chyba musi być, chaos to nieodłączny atrybut notatek z podróży. Swoją drogą czy polskie media wspominały coś o zamieszkach opozycji w Ułan Bator 1 lipca?
Zmieniłem zdanie, Chinki nie tyle co nie są brzydkie - są śliczne. I tak się ładnie uśmiechają. No dobra, nie wszystkie. Ciekawe kiedy mi się opatrzą. To tak w ramach stałej rubryki "dygresje".
Wróćmy do niedzieli rana. Ostatni wpis płodziłem "na kolanie" w kafejce w Taiyuanie oczekując na pociągu do Pingyao. I o chińskich kafejkach słów kilka. Ogromne , ciemne sale z kilkudziesięcioma komputerami, a te z ogromniastymi ponad dwudziestocalowymi wyświetlaczami. System ocenzurowany tak, że do dyspozycji tylko przeglądarka, jakiś tam chiński komunikator i odtwarzacz. Chińczykom do szczęścia starcza, mi jest ciężko, bo nawet ikonki są inne. Lepiej gapić się w swój monitor, dookoła nic ciekawego, delikatnie mówiąc... syf. Pierwszy dzień w Chinach był tak intensywny, że poza kolacja w restauracji nie miałem kontaktu z chińskim jedzeniem. Do czego pnę, mianowicie moja ulubionej gry - co mamy dzisiaj do jedzenia. Zaczęło się właśnie w niedzielę rano, gdy żołądek dał mi znać, że pora na śniadanie. Wyleciwszy z kafejki wstąpiłem do pierwszego przybytku przypominającego sklep spożywczy. No i tu się zaczynają schody, a może raczej główna rozrywka. Chodzę i patrzę jak głupi na towar na półkach. Kolorowe i pstrokate opakowania nie zwiastują zupełnie niczego, tym bardziej napisy. Z napojami jest trochę łatwiej, z reguły widać co jest w butelce. Losuję. Na śniadanie miałem krakersy-markizy o smaku wściekło-cytrynowym i płaskie bułeczki żytnio-niewiemjakie z sezamem, może być. Popołudniu wstępuję do supermarketu… ale do tego jeszcze wrócimy.
Jak wspominałem bilet na pociąg do Pingyao przypadł mi w najniższej klasie, a żeby było bardziej hardcorowo no to bez miejscówki. To właśnie te dwa magiczne słowa z tytułu - yingzuo, czyli tzw. hard seater, cos jak nasz osobowy, a wuzuo to bilet upoważniający do wejścia do pociągu, co w tutejszych realiach bywa najtrudniejsze. 100km do przejechania, 100km niezapomnianych wrażeń. Że niby wielkie halo z przejażdżki pociągiem. Zacznijmy od początku. Na dworcu zjawiam się ponad 2h wcześniej, skanowanie bagażu i jestem wpuszczony do poczekalni. Na peron nikt nie wyjdzie dopóki nie otworzą się bramki. Siadam jak najbliżej niej, będę musiał wywalczyć sobie miejsce. Kolejka do bramki się zagęszcza. Setki, tysiące ludzi. Mam dobrą pozycję. Niecałe 30min przed odjazdem pojazdu bramki się otwierają. Ready, steady, go! Pobieglim. Dziadki z worami na plecach, babcie z wózkami, każdy taszczy ile uniesie. I ja, jeden plecak na plecach, drugi na brzuchu. Dobiegam w czołówce i gramole się do wagonu, na siedzenie nie ma szans, ale zdobywam miejsce na półce na bagaż. Zagęszcza się, drzwiami, oknami dopakowywany jest towar, mniej i bardziej żywy. Na peronie konduktorka coś krzyczy i gwiżdże, że mam się posunąć, odkrzykuję jej po polsku, że nie ma bata, bo już sobie plecak wsadziłem, o! Po chwili nie ma już gdzie przestawić nogi. Jedziemy, boję się myśleć, że będę musiał wysiąść. Jestem główną atrakcją wycieczki. Każdy coś do mnie gada, coś tam chce, a ja tylko, żeby mi powiedzieli kiedy mam wysiąść. Po półtorej godziny ustalają wspólną wersję - wysiadam. Plecak na głowę i posuwam się w kierunku wyjścia, tłum wyciąga ręce i mój dobytek wędruje do przodu. Dworzec. Planuje wydostać się stąd jeszcze dzisiaj wieczorem, więc muszę zakręcić się za biletem. Miejscowy naciągacz hotelowy mówi mi, że biletów na dziś już nie ma i choć tak bardzo prawdopodobne to coś mu nie dowierzam. Rozszyfrowuje numery pociągów do Xian i odczekuję swoje w kolejce. Miłe zaskoczenie, biletów od koloru do wyboru. Biorę yingwo, czyli najtańszą leżankę, coś jakby plackarta w sowieckich pociągach, tylko, że 3 poziomową. Wybieram środkową, jakoś najbardziej przypadła mi do gustu.
Pingyao to niesamowite miejsce. Zamknięte w murach miasto, jakby zatrzymało się w czasie i to gdzieś głęboko w XIX wieku. Wąskie uliczki, niska tradycyjna zabudowa, sklepiki i knajpki, zamiast samochodów ryksze, osiołki i rowery. Jak w bajce. Rozkoszuje się błądzeniem po niezliczonych zaułkach. Zapamiętajcie tą nazwę tej mieściny.
Przed dalszą drogą zapuszczam się jeszcze do miejscowego supermarketu. Nic w tym w sumie dziwne, no z małym ale. Oni mają wszystkie produkty inne, niż u nas! I znów jak głupi wpatruję się w półki, a Chińczycy w mój koszyk, ciekawi, co kupuje "białas".
W pociągu szlifuję mój chinenglish i snuję pogawędki z rówieśnikami. Zasypiam szybko.
Dzień 11 - 14.07
Przyzwyczaiłem się do spania w pociągach, trzy ostatnie wieczory do snu słuchałem stukotu setek mijanych kilometrów. Xian. Na dworcu zagadują mnie dwie miłe dziewczyny wysłane z hostelu Xian Zi Men, długo nie muszą mnie przekonywać - prysznic, Internet wifi, 40 yuanów, czyli mniej niż 13zł za dobę. Odwożą mnie ładnie do hostelu i zakwaterowują. Profesjonalnie. Xian to bardzo przyjemne miasto, z jednej strony zabytki i tradycyjna architektura wraz z miejskimi murami otaczającymi całe centrum, z drugiej nowoczesne arterie z ekskluzywnymi butikami, których pozazdrościć mogła by niejedna europejska stolica. Kontrasty, sklepy Prady i Vuitton, a przed nimi biedni wieśniacy sprzedający skarpetki, warzywa i inne wynalazki.
Stara podróżnicza mądrość mówi, żeby jadać tam gdzie widać dużo ludzi. W Chinach to się chyba nie sprawdza. Wygłodzony zachodzę do lokalnego fastfoodu, którego nazwy nie potrafię przeczytać. Oglądam obrazki i palcem wskazuję na zestaw - wygląda na makaron. Do zestawu dostaje jeszcze lokalne pierożki. Jedzenie pałeczkami mam już jako tako opanowane, choć o wypracowanej technice trudno mówić. Pierwsza porcja ląduje na spodniach…
A teraz idę spać. Dokończę. Ale nie obiecuję.
Zmieniłem zdanie, Chinki nie tyle co nie są brzydkie - są śliczne. I tak się ładnie uśmiechają. No dobra, nie wszystkie. Ciekawe kiedy mi się opatrzą. To tak w ramach stałej rubryki "dygresje".
Wróćmy do niedzieli rana. Ostatni wpis płodziłem "na kolanie" w kafejce w Taiyuanie oczekując na pociągu do Pingyao. I o chińskich kafejkach słów kilka. Ogromne , ciemne sale z kilkudziesięcioma komputerami, a te z ogromniastymi ponad dwudziestocalowymi wyświetlaczami. System ocenzurowany tak, że do dyspozycji tylko przeglądarka, jakiś tam chiński komunikator i odtwarzacz. Chińczykom do szczęścia starcza, mi jest ciężko, bo nawet ikonki są inne. Lepiej gapić się w swój monitor, dookoła nic ciekawego, delikatnie mówiąc... syf. Pierwszy dzień w Chinach był tak intensywny, że poza kolacja w restauracji nie miałem kontaktu z chińskim jedzeniem. Do czego pnę, mianowicie moja ulubionej gry - co mamy dzisiaj do jedzenia. Zaczęło się właśnie w niedzielę rano, gdy żołądek dał mi znać, że pora na śniadanie. Wyleciwszy z kafejki wstąpiłem do pierwszego przybytku przypominającego sklep spożywczy. No i tu się zaczynają schody, a może raczej główna rozrywka. Chodzę i patrzę jak głupi na towar na półkach. Kolorowe i pstrokate opakowania nie zwiastują zupełnie niczego, tym bardziej napisy. Z napojami jest trochę łatwiej, z reguły widać co jest w butelce. Losuję. Na śniadanie miałem krakersy-markizy o smaku wściekło-cytrynowym i płaskie bułeczki żytnio-niewiemjakie z sezamem, może być. Popołudniu wstępuję do supermarketu… ale do tego jeszcze wrócimy.
Jak wspominałem bilet na pociąg do Pingyao przypadł mi w najniższej klasie, a żeby było bardziej hardcorowo no to bez miejscówki. To właśnie te dwa magiczne słowa z tytułu - yingzuo, czyli tzw. hard seater, cos jak nasz osobowy, a wuzuo to bilet upoważniający do wejścia do pociągu, co w tutejszych realiach bywa najtrudniejsze. 100km do przejechania, 100km niezapomnianych wrażeń. Że niby wielkie halo z przejażdżki pociągiem. Zacznijmy od początku. Na dworcu zjawiam się ponad 2h wcześniej, skanowanie bagażu i jestem wpuszczony do poczekalni. Na peron nikt nie wyjdzie dopóki nie otworzą się bramki. Siadam jak najbliżej niej, będę musiał wywalczyć sobie miejsce. Kolejka do bramki się zagęszcza. Setki, tysiące ludzi. Mam dobrą pozycję. Niecałe 30min przed odjazdem pojazdu bramki się otwierają. Ready, steady, go! Pobieglim. Dziadki z worami na plecach, babcie z wózkami, każdy taszczy ile uniesie. I ja, jeden plecak na plecach, drugi na brzuchu. Dobiegam w czołówce i gramole się do wagonu, na siedzenie nie ma szans, ale zdobywam miejsce na półce na bagaż. Zagęszcza się, drzwiami, oknami dopakowywany jest towar, mniej i bardziej żywy. Na peronie konduktorka coś krzyczy i gwiżdże, że mam się posunąć, odkrzykuję jej po polsku, że nie ma bata, bo już sobie plecak wsadziłem, o! Po chwili nie ma już gdzie przestawić nogi. Jedziemy, boję się myśleć, że będę musiał wysiąść. Jestem główną atrakcją wycieczki. Każdy coś do mnie gada, coś tam chce, a ja tylko, żeby mi powiedzieli kiedy mam wysiąść. Po półtorej godziny ustalają wspólną wersję - wysiadam. Plecak na głowę i posuwam się w kierunku wyjścia, tłum wyciąga ręce i mój dobytek wędruje do przodu. Dworzec. Planuje wydostać się stąd jeszcze dzisiaj wieczorem, więc muszę zakręcić się za biletem. Miejscowy naciągacz hotelowy mówi mi, że biletów na dziś już nie ma i choć tak bardzo prawdopodobne to coś mu nie dowierzam. Rozszyfrowuje numery pociągów do Xian i odczekuję swoje w kolejce. Miłe zaskoczenie, biletów od koloru do wyboru. Biorę yingwo, czyli najtańszą leżankę, coś jakby plackarta w sowieckich pociągach, tylko, że 3 poziomową. Wybieram środkową, jakoś najbardziej przypadła mi do gustu.
Pingyao to niesamowite miejsce. Zamknięte w murach miasto, jakby zatrzymało się w czasie i to gdzieś głęboko w XIX wieku. Wąskie uliczki, niska tradycyjna zabudowa, sklepiki i knajpki, zamiast samochodów ryksze, osiołki i rowery. Jak w bajce. Rozkoszuje się błądzeniem po niezliczonych zaułkach. Zapamiętajcie tą nazwę tej mieściny.
Przed dalszą drogą zapuszczam się jeszcze do miejscowego supermarketu. Nic w tym w sumie dziwne, no z małym ale. Oni mają wszystkie produkty inne, niż u nas! I znów jak głupi wpatruję się w półki, a Chińczycy w mój koszyk, ciekawi, co kupuje "białas".
W pociągu szlifuję mój chinenglish i snuję pogawędki z rówieśnikami. Zasypiam szybko.
Dzień 11 - 14.07
Przyzwyczaiłem się do spania w pociągach, trzy ostatnie wieczory do snu słuchałem stukotu setek mijanych kilometrów. Xian. Na dworcu zagadują mnie dwie miłe dziewczyny wysłane z hostelu Xian Zi Men, długo nie muszą mnie przekonywać - prysznic, Internet wifi, 40 yuanów, czyli mniej niż 13zł za dobę. Odwożą mnie ładnie do hostelu i zakwaterowują. Profesjonalnie. Xian to bardzo przyjemne miasto, z jednej strony zabytki i tradycyjna architektura wraz z miejskimi murami otaczającymi całe centrum, z drugiej nowoczesne arterie z ekskluzywnymi butikami, których pozazdrościć mogła by niejedna europejska stolica. Kontrasty, sklepy Prady i Vuitton, a przed nimi biedni wieśniacy sprzedający skarpetki, warzywa i inne wynalazki.
Stara podróżnicza mądrość mówi, żeby jadać tam gdzie widać dużo ludzi. W Chinach to się chyba nie sprawdza. Wygłodzony zachodzę do lokalnego fastfoodu, którego nazwy nie potrafię przeczytać. Oglądam obrazki i palcem wskazuję na zestaw - wygląda na makaron. Do zestawu dostaje jeszcze lokalne pierożki. Jedzenie pałeczkami mam już jako tako opanowane, choć o wypracowanej technice trudno mówić. Pierwsza porcja ląduje na spodniach…
A teraz idę spać. Dokończę. Ale nie obiecuję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz