Irkuck nocą środa, 28 maja 2008
Zelenyj gorod sobota, 24 maja 2008
Poniedziałkowy poranek, wyglądam za okno przecierając oczy. Nie wierze! Zielono, tak zielono jakby ktoś w nocy zmienił scenografię. Wrażenie niesamowite, to miasto zrobiło się naprawdę piękne. Wszechobecna szarość przemieniła się, jakby jednym dotknięciem czarodziej różdżki w zieleń... i to z jaką intensywnością. Rozmokła, wydeptana gleba stała się niczym dzikie leśne runo, a drzewa, które wyglądały jakby miały już nigdy nie wypuścić liści teraz są nimi zasypane. Ulica 25 Oktiabria wygląda niczym tajemnicza aleja. Dobra, lekko przekoloryzowałem, ale zdecydowanie jest czym oko nacieszyć.
Poprzedni weekend spędziliśmy, dla odmiany na miejscu, w Irkucku. Zrobiło się jakoś tak poważnie i naukowo. Prace zaliczeniowe, wypracowania, referaty i uwaga… egzaminy i to całkiem serio, choć tylko dwa - jeszcze. I tak próbowaliśmy stworzyć naukową atmosferę, więc wybraliśmy się… na imprezę. Akurat zebrała się wesoła gromadka i wylądowaliśmy w Megapolis na, uwaga… emoparty. Haha, w rzeczy samej. Tylko, że żadnego emo nie spotkałem. Może płakali w kątach?;)
Impreza, jak impreza, ale o czym chciałem kilka słów poczynić. Otóż nasze internacjonalne towarzystwo. Dokładnie 2 miesiące temu, w Wielkanoc, poznaliśmy u naszych koleżanek z Poznania (które serdecznie, przy okazji, pozdrawiam) Ciang Boma - zabawnego Koreańczyka, z dość europejskim, jak na Azjatę usposobieniem, który od tamtej pory jakoś się przewija tu i tam. No i tak jakoś z nim i jego "ziomkami" wylądowaliśmy na imprezie, a w drodze na nią wciągnąłem w dyskusję z naszym przyjacielem. Jej rezultaty skłoniły mnie do małej refleksji. Ciang Bom studiując w Irkucku od 3 lat nabawił się mnóstwo uprzedzeń i obaw, a po tym co usłyszałem, to wcale się nie dziwie. Podejście "białych" Rosjan do Azjatów wszelkiej maści jest powszechnie znane i dostrzegalne nawet przez nas. Pisałem już o tym, przytaczając anegdotkę z autobusu. Skąd wynika przeświadczenie o ich wyższości, można się domyśleć patrząc na historię, jednakże wybitnie brak znajomości, szczególnie tej najnowszej, tłumaczy na ile jest to podejście nieuzasadnione. Młodzi historii nie znają, w ogóle niewiele wiedzą o świecie, poza wyjątkami, żeby nikogo nie urazić. Ale o tym za chwilę. Ciang Bom sprawnie rozróżnia Azjatów: Mongoł, Buriat, Koreańczyk, ruski azjata… Ruski azjata? - pytam. No właśnie, najniższa grupa społeczna, dres, gopnik, jak go nie nazwać - dawno zapomniał o swoich korzeniach, bełkocze tylko ledwo po rosyjsku korzystając z "przebogatego" słownika rugatelstv. Taki typ z przyjemnością skroi Cię z telefonu, plecaka, a przede wszystkim dokumentów, choć i butami nie pogardzi. Tak właśnie powstają stereotypy, uprzedzenia i rodzi się dyskryminacja tych, od których Rosjanie powinni się jeszcze dużo nauczyć. Tymczasem przyjeżdżający tu azjatyccy studenci tworzą izolujące się grupy i nie tylko ze względu na barierę kulturową, ale głównie na nieprzychylny stosunek miejscowych, którzy postrzegają ich głównie przez pryzmat - ile można na nich zarobić. Jakby jednak nie spojrzeć w przybliżeniu 80% samochodów, a jeszcze więcej autobusów i maszyn poruszających się po Irkucku pochodzi z Japonii i Korei, choć tam już dawno się wysłużyły, tymczasem odnoszę wrażenie, że nikt nie nauczył się jeszcze traktować Koreańczyka jako poważnego, chociażby partnera do interesów. To tyle jeśli chodzi o moje spostrzeżenia, subiektywne. Anegdota usłyszana od wykładowcy zaprzyjaźnionego z Buriatami: każdy Buriat przyjeżdżający do Irkucka wie jedno - że dostanie "lanie". Nie wie tylko kiedy.
Ludzie tu nie czytają. Fałsz. Czytają tylko brukowce. Prawda. Kupienie publicystycznego tygodnika w kiosku graniczy z cudem. Zazwyczaj trafi się jakiś stary numer sprzed kilku tygodni, po obniżonej cenie. Dlaczego? Itogi, Ogenok, Vlast', Russkij reporter, te tytuły trafiają do kiosków, i to nielicznych, po jednym egzemplarzu i tkwią w witrynach, póki naiwny Polak ich nie kupi, no i tak już obniżonej cenie. Przynajmniej takie mam wrażenie. Co więcej, wyciągniecie takiej gazety w autobusie i pochłonięcie się w lekturę przyciąga zdziwione spojrzenia. Społeczeństwo posiadaczy - wypasionych telefonów komórkowych obklejonych kamyczkami Svarovskiego, okularów Versace i torebek Vuitton... złoto-zębnych ludzi bez pojęcia o tolerancji . Krytyk się ze mnie zrobił. Swoją drogą widziałem dziś najkrótszą spódniczkę w życiu, aż nie umiem opisać jej długości. Jestem pod wrażeniem, ale o tym może kiedy indziej.
Teraz pochwalę. To co mi się tutaj podoba to rozwinięty, przynajmniej w pewnym sensie, sektor usług. Jakość owych usług ciężko mi jeszcze oceniać, ale co się zdecydowanie wyróżnia to szybkość pracy. Szewc naprawia buty na jutro, okulary odbierasz u optyka za godzinę lub dwie, a odbitki u fotografa po 10 minutach. Czy w między czasie u nas coś już się zmieniło?
Były wzniosłe przemyślenia, to musi być też trochę sensacji. Dzisiaj dowiedzieliśmy się na zajęciach rosyjskiego, że nawiedziło nas trzęsienie ziemi, które… przespaliśmy. No tak, telewizji nie mamy, w radiu puszczają tylko "moskiewskie" newsy, a lokalnej prasy nie czytujemy raczej, bo nie grzeszy… niczym. I tak w nocy z wtorku na środę w Irkucku o 5.50 potrząsało z siła do 3 stopni w skali Richtera, a to już ponoć da się odczuć - relacjonowała nasza lektorka Aleksandra Vladimirovna - musiała łapać przesuwające się meble. W epicentrum, tj. na dnie Bajkału dochodziło do 6 stopni. Jak donoszą poszukiwacze sensacji to dopiero początek, bowiem przesuwa się tu fala wstrząsów z Chin. Ile w tym prawdy, to się okaże, choć nie byłbym tutaj specjalnie zaniepokojony, bo naukowych przesłanek ku potwierdzeniu tej tezy nie ma.
Na zakończenie mały polski wątek. Spotkała mnie dzisiaj niewątpliwa przyjemność - Ogórki konserwowe "Chili" z Radzymina. Mniam.
Abstrahując:
... a Irkuck już śpi, dobranoc.
Poprzedni weekend spędziliśmy, dla odmiany na miejscu, w Irkucku. Zrobiło się jakoś tak poważnie i naukowo. Prace zaliczeniowe, wypracowania, referaty i uwaga… egzaminy i to całkiem serio, choć tylko dwa - jeszcze. I tak próbowaliśmy stworzyć naukową atmosferę, więc wybraliśmy się… na imprezę. Akurat zebrała się wesoła gromadka i wylądowaliśmy w Megapolis na, uwaga… emoparty. Haha, w rzeczy samej. Tylko, że żadnego emo nie spotkałem. Może płakali w kątach?;)
Impreza, jak impreza, ale o czym chciałem kilka słów poczynić. Otóż nasze internacjonalne towarzystwo. Dokładnie 2 miesiące temu, w Wielkanoc, poznaliśmy u naszych koleżanek z Poznania (które serdecznie, przy okazji, pozdrawiam) Ciang Boma - zabawnego Koreańczyka, z dość europejskim, jak na Azjatę usposobieniem, który od tamtej pory jakoś się przewija tu i tam. No i tak jakoś z nim i jego "ziomkami" wylądowaliśmy na imprezie, a w drodze na nią wciągnąłem w dyskusję z naszym przyjacielem. Jej rezultaty skłoniły mnie do małej refleksji. Ciang Bom studiując w Irkucku od 3 lat nabawił się mnóstwo uprzedzeń i obaw, a po tym co usłyszałem, to wcale się nie dziwie. Podejście "białych" Rosjan do Azjatów wszelkiej maści jest powszechnie znane i dostrzegalne nawet przez nas. Pisałem już o tym, przytaczając anegdotkę z autobusu. Skąd wynika przeświadczenie o ich wyższości, można się domyśleć patrząc na historię, jednakże wybitnie brak znajomości, szczególnie tej najnowszej, tłumaczy na ile jest to podejście nieuzasadnione. Młodzi historii nie znają, w ogóle niewiele wiedzą o świecie, poza wyjątkami, żeby nikogo nie urazić. Ale o tym za chwilę. Ciang Bom sprawnie rozróżnia Azjatów: Mongoł, Buriat, Koreańczyk, ruski azjata… Ruski azjata? - pytam. No właśnie, najniższa grupa społeczna, dres, gopnik, jak go nie nazwać - dawno zapomniał o swoich korzeniach, bełkocze tylko ledwo po rosyjsku korzystając z "przebogatego" słownika rugatelstv. Taki typ z przyjemnością skroi Cię z telefonu, plecaka, a przede wszystkim dokumentów, choć i butami nie pogardzi. Tak właśnie powstają stereotypy, uprzedzenia i rodzi się dyskryminacja tych, od których Rosjanie powinni się jeszcze dużo nauczyć. Tymczasem przyjeżdżający tu azjatyccy studenci tworzą izolujące się grupy i nie tylko ze względu na barierę kulturową, ale głównie na nieprzychylny stosunek miejscowych, którzy postrzegają ich głównie przez pryzmat - ile można na nich zarobić. Jakby jednak nie spojrzeć w przybliżeniu 80% samochodów, a jeszcze więcej autobusów i maszyn poruszających się po Irkucku pochodzi z Japonii i Korei, choć tam już dawno się wysłużyły, tymczasem odnoszę wrażenie, że nikt nie nauczył się jeszcze traktować Koreańczyka jako poważnego, chociażby partnera do interesów. To tyle jeśli chodzi o moje spostrzeżenia, subiektywne. Anegdota usłyszana od wykładowcy zaprzyjaźnionego z Buriatami: każdy Buriat przyjeżdżający do Irkucka wie jedno - że dostanie "lanie". Nie wie tylko kiedy.
Ludzie tu nie czytają. Fałsz. Czytają tylko brukowce. Prawda. Kupienie publicystycznego tygodnika w kiosku graniczy z cudem. Zazwyczaj trafi się jakiś stary numer sprzed kilku tygodni, po obniżonej cenie. Dlaczego? Itogi, Ogenok, Vlast', Russkij reporter, te tytuły trafiają do kiosków, i to nielicznych, po jednym egzemplarzu i tkwią w witrynach, póki naiwny Polak ich nie kupi, no i tak już obniżonej cenie. Przynajmniej takie mam wrażenie. Co więcej, wyciągniecie takiej gazety w autobusie i pochłonięcie się w lekturę przyciąga zdziwione spojrzenia. Społeczeństwo posiadaczy - wypasionych telefonów komórkowych obklejonych kamyczkami Svarovskiego, okularów Versace i torebek Vuitton... złoto-zębnych ludzi bez pojęcia o tolerancji . Krytyk się ze mnie zrobił. Swoją drogą widziałem dziś najkrótszą spódniczkę w życiu, aż nie umiem opisać jej długości. Jestem pod wrażeniem, ale o tym może kiedy indziej.
Teraz pochwalę. To co mi się tutaj podoba to rozwinięty, przynajmniej w pewnym sensie, sektor usług. Jakość owych usług ciężko mi jeszcze oceniać, ale co się zdecydowanie wyróżnia to szybkość pracy. Szewc naprawia buty na jutro, okulary odbierasz u optyka za godzinę lub dwie, a odbitki u fotografa po 10 minutach. Czy w między czasie u nas coś już się zmieniło?
Były wzniosłe przemyślenia, to musi być też trochę sensacji. Dzisiaj dowiedzieliśmy się na zajęciach rosyjskiego, że nawiedziło nas trzęsienie ziemi, które… przespaliśmy. No tak, telewizji nie mamy, w radiu puszczają tylko "moskiewskie" newsy, a lokalnej prasy nie czytujemy raczej, bo nie grzeszy… niczym. I tak w nocy z wtorku na środę w Irkucku o 5.50 potrząsało z siła do 3 stopni w skali Richtera, a to już ponoć da się odczuć - relacjonowała nasza lektorka Aleksandra Vladimirovna - musiała łapać przesuwające się meble. W epicentrum, tj. na dnie Bajkału dochodziło do 6 stopni. Jak donoszą poszukiwacze sensacji to dopiero początek, bowiem przesuwa się tu fala wstrząsów z Chin. Ile w tym prawdy, to się okaże, choć nie byłbym tutaj specjalnie zaniepokojony, bo naukowych przesłanek ku potwierdzeniu tej tezy nie ma.
Na zakończenie mały polski wątek. Spotkała mnie dzisiaj niewątpliwa przyjemność - Ogórki konserwowe "Chili" z Radzymina. Mniam.
Abstrahując:
O pobiedzie ichniej i naszej środa, 14 maja 2008
Dla nikogo zapewne nie jest nowością, że 9 maja Rosjanie świętują zwycięstwo w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej. Miałem przyjemność obserwować, nawet uczestniczyć w obchodach 63 rocznicy "pobicia szkopa". Obserwacji moich kilka. Jak już napomniałem od dobrych kilku dni miasto wyraźnie przygotowywało się do owego święta. Uwaga wszystkich koncentrowała się na porządkach, remontach i kto wie czym jeszcze.
W Dzień Pobiedy, tradycyjnie, przez miasto przechodzi parada. Zmierza ona na skwer Kirowa, największy plac w mieście, gdzie odbywają się główne uroczystości. Silnie zmotywowany, głównie swoimi wyobrażeniami na temat pompatycznych obchodów, zapragnąłem wstać skoro świat i udać się na 9.00 w miejsce skąd rozpoczyna się owa parada, a mianowicie pod "tanka" na ulice Sowiecką.
Wstać mi się nie udało, czego z perspektywy nie żałuję, ale o tym dalej. Wyskoczywszy z łóżka po wspomnianej dziewiątej poleciałem na trolejbus by czym prędzej dostać się na skwer. Próżny okazał się mój pośpiech, bowiem uroczystość rozpoczęła się dopiero o 11. W drodze na przystanek coś mocno ukuło mnie w oczy. Pasy, linie, znaki! I nagle wszystko stało się takie proste i oczywiste - skąd, dokąd i którędy jeżdżą. Na początku tygodnia na jezdniach pojawiły się zebry, teraz jest już komplet.
Docieram na plac Kirowa, ludzi multum, ile nie wiem, ale zdecydowanie sugeruje to huczne obchody. Niecierpliwie doczekuję 11. Nieskończona wiązanka z ust speakera - Berlin zajęty. Na plac wjeżdżają dwa, świeżo odmalowane uaz'y, a na nich "generały" wymachujące do porozstawianych dookoła placu kompanii. No dobra, a gdzie te czołgi, samoloty? To już wszystko? Na plac wjeżdża jeden opancerzony transporter. Szału nie ma. Z głośników leci Final Countdown, a wyskakujący z pojazdu "soldaty" zaczynają ostrzeliwać się ślepakami, pozorując przy tym jakieś wygibasy w stylu "brejkdens". Ciężko się nie śmiać. Skaczą przez ogień, gołymi dłońmi tłuką cegły. Rambo się chowa ;) Cała impreza kończy nie w niespełna godzinę po rozpoczęciu. Tłumy rozpełzają się po centrum i nabrzeżach Angary.
Dotychczas miejscowi usilnie próbowali nas wyuczyć, że to sovsem ne Alianty pobedili w wojnie, tylko wyłącznie oni. Temat rzeka, a w dyskusje lepiej się nie wdawać, bo rację i tak muszą mieć. W drodze na imprezę do znajomej, w przystankowym "pawilonie" poznajemy jakiegoś młodego człowieka, no dobra na pewno starszego niż my. Imię mi się ulotniło, mniejsza. Szalenie serdeczny, pozytywny człowiek, choć już lekko zmęczony świętowaniem. Wymieniamy kilka przyjaznych zdań, pada pytanie: kto pobedil? Odpowiada sam sobie - nie Ruscy, nie Amerykańcy - pobiedili bracia słowianie. Taka odpowiedź mi się podoba, jemu wyraźnie też, chociaż nikt tutaj nie potrafi zrozumieć czemu nie świętujemy "zwycięstwa" tak hucznie, jak oni.
Nasze małe zwycięstwo. Nad czym? Głównie słabościami i zmęczeniem. Rzecz się ma o naszej weekendowej wyprawie.
Z rana ulotniliśmy się od koleżanki, delektując się jeszcze przed wyjściem normalną toaletą i łazienką wraz z ich wszystkimi wygodami. A co! Plan na kolejne 3 dni to przejście pieszo odcinka KBZD, potocznie zwanej krugobajkałką. Jest to niewątpliwie najbardziej malowniczy odcinek kolei transsyberyjskiej, położony wzdłuż południowo-zachodniego brzegu Bajkału. Dodam, że obecnie już nieczynny, gdyż wraz z budową zapory na Angarze w Irkucku, jeszcze za Stalina, trasa między Irkuckiem, a Sliudanką zmieniła swój bieg. A szkoda. Odcinek, który zaplanowaliśmy do przejścia łączy miejscowości Port Bajkał, położoną u brzegu Angary na 72km trasy, i Sliudanka na 159km trasy, licząc od Irkucka. W sumie grubo ponad 80km do przejścia w dwa dni. Jest co zasuwać. Po drodze czeka na nas 37 tuneli, które "na oko" stanowią jaką 1/10 trasy, do tego akwedukty, galerie i mniej lub bardziej opuszczone wioski.
Dzień 1, sobota 10.05, 72km-85km
Około 13 przyjeżdżamy do Listwianki, skąd przez Angarę do opustoszałego Portu Bajkał zabierze nas prom. Nasz ulubiony przysmak - wędzony na ciepło Omul, relaks na słonecznej, kamienistej plaży i w drogę.
Początek naszego marszu nieco się opóźnia, bowiem w Porcie Bajkał nie możemy odmówić sobie spenetrowanie stojącego samotnie dźwigu - żurawia. Podniecenie niesamowite, widoki również, nogi trochę jak z waty. Nigdy wcześniej nie miałem jeszcze okazji gramolić się na coś takiego. Polecam.
Ruszamy po 18.00 i w niespełna 3h pokonujemy jakieś 12km. Po drodze z małego domku wyłania się człowiek, który informuje nas, że w najbliższej okolicy rozbić się nie możemy, bowiem urządzona jest tu stacja dla zorganizowanych wycieczek przyjeżdżających koleją. Ot ciekawe - praca - cieć-pilnujący, relikt ZSRR - spotkamy takich jeszcze po drodze.
Rozbijamy się na niewysokim klifie przy 85km. Mała kolacja i błyskawicznie zapadamy w sen. W porównaniu do naszych poprzednich nocy w namiotach, ta jest niesamowicie ciepła, komfortowa.
Dzień 2, sobota 11.05, 85km-122km
Budzi nas słońce, a nie chłód jak bywało wcześniej. Miła odmiana. Sprawnie zwijamy "obóz", nasz plan kąpieli szybko legł w gruzach. Woda mrozi krew w żyłach. Plan na dzisiaj to jakieś 30-40km do przejścia. Po kilku kilometrach zatrzymujemy się jeszcze na śniadanie przy intrygującej ruinie. Dalej każdy pójdzie już swoim tempem. Początkowo samotne spacery przez tunele budzą we mnie lęk. Z każdym krokiem robi się coraz ciemniej, najpierw z pola widzenia znikają podkłady, potem szyny, aż w końcu nos. Ciemność całkowita. Nerwowo szukam czołówki w kieszeniach. Jest. Po kilku minutach w oddali pojawia się wyjście. Ulga. Najdłuższy tunel na trasie ma około 800m i idzie się przez niego dobre 8-10min.
Kilka słów o charakterystyce chodzenia po torach jest to bowiem jedno z najmniej przyjaznych i niewdzięcznych podłoży, z jakimi przyszło mi się zetknąć. Dlaczego? Głównie dlatego, że nie da się iść jednostajnie. No tylko chodzenie w zaspach i zapadanie się po pas jest bardziej męczące. Wzdłuż trasy nie ma praktycznie ścieżek, pojawiają się sporadycznie, głównie w okolicach wiosek. Cały szkopuł w tym, żeby iść po podkładach, a te nie dość, że rozłożone w nierównych odcinkach to jeszcze tak, że odległość pomiędzy nimi to trochę za mało na jeden krok, a odległość dwóch to już zbyt wiele. I bądź tu mądry. Biodra i kolana dostają popalić. Wkrótce opracowuje system sprężystego wybijania się i udaje mi się dosięgać co drugiego podkładu. Męczące. Średnia prędkość naszego marszu oscyluje w okolicach 4km/h, idąc równo i energicznie, co 2 podkład udaje mi się "rozpędzić" do 5km/h. Z perspektywy jazdy samochodem, pociągiem czy nawet rowerem 40km to niewiele, jednakże przejść pieszo taki odcinek po torach - spróbuj samemu.
Ja, przyroda, muzyka na uszach. Jest dużo czasu na przeróżne przemyślenia. Pogoda dopisuje, z kilometrami zrzucam kolejne warstwy ubrań, nieśmiało po raz pierwszy odpinam nogawki od spodeni. Wiosna na całego.
Pierwsza przerwa po 15km. Setny kilometr. Masaż stóp, czekolada i po niespełna półgodzinie ruszam dalej. Z początkowego ambitnego planu dotarcia do 130km, w porozumieniu ze swoim organizmem ustalam, że dalej niż do 125km nie pójdziemy. Mijam przylądek Polovinnyj i najdłuższy tunel na trasie . Jak nazwa wskazuje - połowa trasy - 110km. Czas na przerwę. Mała drzemka na popołudniowym słońcu, obiad w postaci chleba i chińskiej zupki "na zimno". Mam nadzieję doczekać Kuby, który jednak się nie pojawia. Ruszam dalej. Spotykam Mark'a i Christinę, znajomych Kanadyjczyków, z którymi byliśmy na Olchonie. Żeby było śmieszniej wyruszyli z drugiej strony i spotkaliśmy się dokładnie w połowie trasy. Zostawiam im wiadomość dla Kuby - będę czekał na 125km. Idę już z nogi na nogę, zatrzymując się coraz częściej, przysiadając gdzie popadnie. Mijam wioskę Marituj. Liczę kroki.
122km - przylądek Kirkirej - 20:40, wystarczy. Siadam pod daszkiem i przygotowuję kolację. Danie główne i jedyne - kartoszeczka, czyli puree instant. Dociera Kuba. Noc na przylądku, z którego rozpościera się niesamowity widok. Mimo zebrania drewna nie mamy już sił rozpalać ogniska. 37km w nogach i kolejne tyle do przejścia.
Dzień 3, poniedziałek 12.05, 122km-149km
Tym razem budzi nas budzik. Śpi się tak dobrze, że nie możemy sobie zaufać. Słońce nieśmiało przebija się przez chmury. Solidne śniadanie i marsz. Pierwsze kilometry mijają niepostrzeżenie. Planuję przerwę na 15km, jednakże zagęszczenie wiosek jest tak duże, że średnio mi się tu udaje. Najpierw kurort, zdaje się dla pracowników kolei, drewniane domki klasy lux, baseny… wyłania się cieć-strażnik, mykam dalej. Obóz sportowy, już chcę siadać, ale dwa średnio przyjazne psy dają mi do zrozumienia, że mam iść dalej. Mijam jeszcze wioskę Sharazhalgai, w której nawet nie ma gdzie usiąść.
Chowa się słońce, temperatura gwałtownie spada. Na 139km robie przerwę. Jedyne jedzenie jakie mam to kilka owsianych ciasteczek. Delektuję się nimi pieczołowicie.
Poprzedniego dnia Mark, wskazując na mapie podpowiedział nam, że możemy skrócić sobie drogę o kilka kilometrów i zamiast dochodzić do stacji w Sliudance, odbić w góry na 149km i dojść do stacji Temnaja Pad', skąd elektryczką dotrzemy do Irkucka. Z tego, co pamiętamy jeszcze z naszej wycieczki w Chamar-daban w poniedziałek ostatni pociąg ze Sliudanki odjeżdża do Irkucka o 19.19.
Mam zatem komfort czasowy, zostało 10km. Idę spokojnie, po drodze uzupełniam wodę w topniejącej rzece, zatrzymuję się przy siedlisku ptaków pobawić się trochę aparatem. Od kilku godzin deszcz "wisiał" już wyraźnie w powietrzu. Pada. Nie specjalnie przeszkadza mi to w chodzie, jedynie podkłady robią się śliskie. Równo o 17.00 docieram na 149km do wioski Stara Angasolskaja. W drewnianej budce biorę się za gotowanie, cudów nie będzie - kartoszeczka i chińska zupka. Kilka minut po 18 żegnamy się z krugobajkałką i odbijamy w górę, w kierunku stacji. Mamy do pokonania dobre 4km. Wędrówka przez rozmoknięty, błotnisty las przywodzi mi na myśl wspomnienia z dzieciństwa - deszczowe spacery po klifie - z Trzęsacza do Rewala. Wspinając się dość ostro przez ostatni kilometr docieramy do stacji. Wedle naszych obliczeń pociąg powinien być tu w ciągu 20min. Tymczasem deszcz rozpadał się na dobre, chowamy się pod daszkiem w opuszczonej chacie. Co kilka minut przemykają składy towarowe, liczące po 60 i więcej wagonów. I tak jeden za drugim, a elektryczki, jak nie było tak nie ma. Minęła godzina. Wizja kolejnej nocy w namiocie i to w takim deszczu jest średnio atrakcyjna. W oddali widać budkę zawiadowcy, no cóż, idziemy. Szaga marsz! - wyskakuje z budki z karabinem. Izvenicie… - zaczyna Kuba… - będzie za 10min - otrzymujemy w odpowiedzi. Wracamy na peron. Do Irkucka docieramy o 23.30. O prysznicu można już tylko pomarzyć… za to satysfakcji nie odbierze nam nikt.
Galeria: http://picasaweb.google.ru/bartek.biskupski/Krugobajkalka101205/
Dzisiejszy post wyszedł wielowątkowy, zaczynać kolejnego nie ma sensu, więc dorzucę tu jeszcze słów kilka.
Rosyjski nacjonalizm, szowinizm, a nawet rasizm to nic nowego. Mówi się o tym i pisze dużo, szczególnie ostatnimi czasy. Jak się dzisiaj dowiedziałem na zajęciach z Migracji we współczesnej Rosji, Irkuck wbrew pozorom jest według badań jednym z najbardziej ksenofobicznych miast Rosji. Wbrew pozorom, bo przecież miasto od wieków zamieszkałe przez wiele nacji i grup etnicznych, miasto gdzie zsyłano przedstawicieli różnych narodowości. Tolerancji się nie nauczyli, a widać to na każdym kroku. Po powrocie z zajęć Jan opowiada historię. Rzecz ma miejsce w podmiejskim zatłoczonym autobusie. Wszystkie miejsca siedzące zajęte, w przejściu tłok. Kierowca wstaje i przechadza się po autobusie, dostrzega jednego "azjatę", prawdopodobnie Buriata, wskazuje palcem - ty już tu nie siedzisz. Tamten wstaje bez słowa.
Wskoczmy jeszcze do innej bajki. Zepsuł mi się adapter bluetooth, wybrałem się zatem do marketu elektronicznego Eldorado. Kolejna zachodnia kalka, jeśli nie plagiat. Zupełnie jak Media Markt - te same kolory w reklamach, ta sama czcionka, generalnie wszystko wygląda tak samo - tylko nazwa inna. Pomyślicie, że to pewnie ta sama sieć tylko pod inną nazwą. Otóż nie, w Moskwie spotkaliśmy Media Markt… używający koloru różowego.
Stoję przy regale i oglądam 3 różne modele. Bałagan na wieszaku i brak cyferek przy kodach kreskowych uniemożliwia mi zidentyfikowanie ceny poszczególnych modeli. Szybko odnajduje się pani sprzedawczyni i oferuje mi pomoc. Komputer wie wszystko, zatem idziemy sprawdzić. Różnice między modelami wyczytałem sobie z opakowań, bo z zewnątrz różnią się tylko kolorami. Okazuje się, że najlepszy jest najtańszy. Sprzedawczyni komentuje - vot tak tol'ko v Rossii. Co prawda to prawda.
Dzisiaj wyjaśniło się dlaczego wzbudzamy taką ciekawość w stołówce. Jemy przecież normalnie - chyba. Otóż okazuje się, że nie do końca. Miejscowi zdecydowanie rzadziej, jeśli w ogóle, używają noża do posiłków, ba niektórzy ponoć nawet nie potrafią się nie posługiwać.
Gdyby po powrocie okazało się, że zapomniałem jakiejś z podstaw dobrego wychowania to nie czujcie się skrępowani mi o tym zasygnalizować ;)
W Dzień Pobiedy, tradycyjnie, przez miasto przechodzi parada. Zmierza ona na skwer Kirowa, największy plac w mieście, gdzie odbywają się główne uroczystości. Silnie zmotywowany, głównie swoimi wyobrażeniami na temat pompatycznych obchodów, zapragnąłem wstać skoro świat i udać się na 9.00 w miejsce skąd rozpoczyna się owa parada, a mianowicie pod "tanka" na ulice Sowiecką.
Wstać mi się nie udało, czego z perspektywy nie żałuję, ale o tym dalej. Wyskoczywszy z łóżka po wspomnianej dziewiątej poleciałem na trolejbus by czym prędzej dostać się na skwer. Próżny okazał się mój pośpiech, bowiem uroczystość rozpoczęła się dopiero o 11. W drodze na przystanek coś mocno ukuło mnie w oczy. Pasy, linie, znaki! I nagle wszystko stało się takie proste i oczywiste - skąd, dokąd i którędy jeżdżą. Na początku tygodnia na jezdniach pojawiły się zebry, teraz jest już komplet.
Docieram na plac Kirowa, ludzi multum, ile nie wiem, ale zdecydowanie sugeruje to huczne obchody. Niecierpliwie doczekuję 11. Nieskończona wiązanka z ust speakera - Berlin zajęty. Na plac wjeżdżają dwa, świeżo odmalowane uaz'y, a na nich "generały" wymachujące do porozstawianych dookoła placu kompanii. No dobra, a gdzie te czołgi, samoloty? To już wszystko? Na plac wjeżdża jeden opancerzony transporter. Szału nie ma. Z głośników leci Final Countdown, a wyskakujący z pojazdu "soldaty" zaczynają ostrzeliwać się ślepakami, pozorując przy tym jakieś wygibasy w stylu "brejkdens". Ciężko się nie śmiać. Skaczą przez ogień, gołymi dłońmi tłuką cegły. Rambo się chowa ;) Cała impreza kończy nie w niespełna godzinę po rozpoczęciu. Tłumy rozpełzają się po centrum i nabrzeżach Angary.
Kilka fotek możecie zobaczyć tutaj: http://picasaweb.google.ru/bartek.biskupski/DzienPobiedy905
Dotychczas miejscowi usilnie próbowali nas wyuczyć, że to sovsem ne Alianty pobedili w wojnie, tylko wyłącznie oni. Temat rzeka, a w dyskusje lepiej się nie wdawać, bo rację i tak muszą mieć. W drodze na imprezę do znajomej, w przystankowym "pawilonie" poznajemy jakiegoś młodego człowieka, no dobra na pewno starszego niż my. Imię mi się ulotniło, mniejsza. Szalenie serdeczny, pozytywny człowiek, choć już lekko zmęczony świętowaniem. Wymieniamy kilka przyjaznych zdań, pada pytanie: kto pobedil? Odpowiada sam sobie - nie Ruscy, nie Amerykańcy - pobiedili bracia słowianie. Taka odpowiedź mi się podoba, jemu wyraźnie też, chociaż nikt tutaj nie potrafi zrozumieć czemu nie świętujemy "zwycięstwa" tak hucznie, jak oni.
Nasze małe zwycięstwo. Nad czym? Głównie słabościami i zmęczeniem. Rzecz się ma o naszej weekendowej wyprawie.
Z rana ulotniliśmy się od koleżanki, delektując się jeszcze przed wyjściem normalną toaletą i łazienką wraz z ich wszystkimi wygodami. A co! Plan na kolejne 3 dni to przejście pieszo odcinka KBZD, potocznie zwanej krugobajkałką. Jest to niewątpliwie najbardziej malowniczy odcinek kolei transsyberyjskiej, położony wzdłuż południowo-zachodniego brzegu Bajkału. Dodam, że obecnie już nieczynny, gdyż wraz z budową zapory na Angarze w Irkucku, jeszcze za Stalina, trasa między Irkuckiem, a Sliudanką zmieniła swój bieg. A szkoda. Odcinek, który zaplanowaliśmy do przejścia łączy miejscowości Port Bajkał, położoną u brzegu Angary na 72km trasy, i Sliudanka na 159km trasy, licząc od Irkucka. W sumie grubo ponad 80km do przejścia w dwa dni. Jest co zasuwać. Po drodze czeka na nas 37 tuneli, które "na oko" stanowią jaką 1/10 trasy, do tego akwedukty, galerie i mniej lub bardziej opuszczone wioski.
Dzień 1, sobota 10.05, 72km-85km
Około 13 przyjeżdżamy do Listwianki, skąd przez Angarę do opustoszałego Portu Bajkał zabierze nas prom. Nasz ulubiony przysmak - wędzony na ciepło Omul, relaks na słonecznej, kamienistej plaży i w drogę.
Początek naszego marszu nieco się opóźnia, bowiem w Porcie Bajkał nie możemy odmówić sobie spenetrowanie stojącego samotnie dźwigu - żurawia. Podniecenie niesamowite, widoki również, nogi trochę jak z waty. Nigdy wcześniej nie miałem jeszcze okazji gramolić się na coś takiego. Polecam.
Ruszamy po 18.00 i w niespełna 3h pokonujemy jakieś 12km. Po drodze z małego domku wyłania się człowiek, który informuje nas, że w najbliższej okolicy rozbić się nie możemy, bowiem urządzona jest tu stacja dla zorganizowanych wycieczek przyjeżdżających koleją. Ot ciekawe - praca - cieć-pilnujący, relikt ZSRR - spotkamy takich jeszcze po drodze.
Rozbijamy się na niewysokim klifie przy 85km. Mała kolacja i błyskawicznie zapadamy w sen. W porównaniu do naszych poprzednich nocy w namiotach, ta jest niesamowicie ciepła, komfortowa.
Dzień 2, sobota 11.05, 85km-122km
Budzi nas słońce, a nie chłód jak bywało wcześniej. Miła odmiana. Sprawnie zwijamy "obóz", nasz plan kąpieli szybko legł w gruzach. Woda mrozi krew w żyłach. Plan na dzisiaj to jakieś 30-40km do przejścia. Po kilku kilometrach zatrzymujemy się jeszcze na śniadanie przy intrygującej ruinie. Dalej każdy pójdzie już swoim tempem. Początkowo samotne spacery przez tunele budzą we mnie lęk. Z każdym krokiem robi się coraz ciemniej, najpierw z pola widzenia znikają podkłady, potem szyny, aż w końcu nos. Ciemność całkowita. Nerwowo szukam czołówki w kieszeniach. Jest. Po kilku minutach w oddali pojawia się wyjście. Ulga. Najdłuższy tunel na trasie ma około 800m i idzie się przez niego dobre 8-10min.
Kilka słów o charakterystyce chodzenia po torach jest to bowiem jedno z najmniej przyjaznych i niewdzięcznych podłoży, z jakimi przyszło mi się zetknąć. Dlaczego? Głównie dlatego, że nie da się iść jednostajnie. No tylko chodzenie w zaspach i zapadanie się po pas jest bardziej męczące. Wzdłuż trasy nie ma praktycznie ścieżek, pojawiają się sporadycznie, głównie w okolicach wiosek. Cały szkopuł w tym, żeby iść po podkładach, a te nie dość, że rozłożone w nierównych odcinkach to jeszcze tak, że odległość pomiędzy nimi to trochę za mało na jeden krok, a odległość dwóch to już zbyt wiele. I bądź tu mądry. Biodra i kolana dostają popalić. Wkrótce opracowuje system sprężystego wybijania się i udaje mi się dosięgać co drugiego podkładu. Męczące. Średnia prędkość naszego marszu oscyluje w okolicach 4km/h, idąc równo i energicznie, co 2 podkład udaje mi się "rozpędzić" do 5km/h. Z perspektywy jazdy samochodem, pociągiem czy nawet rowerem 40km to niewiele, jednakże przejść pieszo taki odcinek po torach - spróbuj samemu.
Ja, przyroda, muzyka na uszach. Jest dużo czasu na przeróżne przemyślenia. Pogoda dopisuje, z kilometrami zrzucam kolejne warstwy ubrań, nieśmiało po raz pierwszy odpinam nogawki od spodeni. Wiosna na całego.
Pierwsza przerwa po 15km. Setny kilometr. Masaż stóp, czekolada i po niespełna półgodzinie ruszam dalej. Z początkowego ambitnego planu dotarcia do 130km, w porozumieniu ze swoim organizmem ustalam, że dalej niż do 125km nie pójdziemy. Mijam przylądek Polovinnyj i najdłuższy tunel na trasie . Jak nazwa wskazuje - połowa trasy - 110km. Czas na przerwę. Mała drzemka na popołudniowym słońcu, obiad w postaci chleba i chińskiej zupki "na zimno". Mam nadzieję doczekać Kuby, który jednak się nie pojawia. Ruszam dalej. Spotykam Mark'a i Christinę, znajomych Kanadyjczyków, z którymi byliśmy na Olchonie. Żeby było śmieszniej wyruszyli z drugiej strony i spotkaliśmy się dokładnie w połowie trasy. Zostawiam im wiadomość dla Kuby - będę czekał na 125km. Idę już z nogi na nogę, zatrzymując się coraz częściej, przysiadając gdzie popadnie. Mijam wioskę Marituj. Liczę kroki.
122km - przylądek Kirkirej - 20:40, wystarczy. Siadam pod daszkiem i przygotowuję kolację. Danie główne i jedyne - kartoszeczka, czyli puree instant. Dociera Kuba. Noc na przylądku, z którego rozpościera się niesamowity widok. Mimo zebrania drewna nie mamy już sił rozpalać ogniska. 37km w nogach i kolejne tyle do przejścia.
Dzień 3, poniedziałek 12.05, 122km-149km
Tym razem budzi nas budzik. Śpi się tak dobrze, że nie możemy sobie zaufać. Słońce nieśmiało przebija się przez chmury. Solidne śniadanie i marsz. Pierwsze kilometry mijają niepostrzeżenie. Planuję przerwę na 15km, jednakże zagęszczenie wiosek jest tak duże, że średnio mi się tu udaje. Najpierw kurort, zdaje się dla pracowników kolei, drewniane domki klasy lux, baseny… wyłania się cieć-strażnik, mykam dalej. Obóz sportowy, już chcę siadać, ale dwa średnio przyjazne psy dają mi do zrozumienia, że mam iść dalej. Mijam jeszcze wioskę Sharazhalgai, w której nawet nie ma gdzie usiąść.
Chowa się słońce, temperatura gwałtownie spada. Na 139km robie przerwę. Jedyne jedzenie jakie mam to kilka owsianych ciasteczek. Delektuję się nimi pieczołowicie.
Poprzedniego dnia Mark, wskazując na mapie podpowiedział nam, że możemy skrócić sobie drogę o kilka kilometrów i zamiast dochodzić do stacji w Sliudance, odbić w góry na 149km i dojść do stacji Temnaja Pad', skąd elektryczką dotrzemy do Irkucka. Z tego, co pamiętamy jeszcze z naszej wycieczki w Chamar-daban w poniedziałek ostatni pociąg ze Sliudanki odjeżdża do Irkucka o 19.19.
Mam zatem komfort czasowy, zostało 10km. Idę spokojnie, po drodze uzupełniam wodę w topniejącej rzece, zatrzymuję się przy siedlisku ptaków pobawić się trochę aparatem. Od kilku godzin deszcz "wisiał" już wyraźnie w powietrzu. Pada. Nie specjalnie przeszkadza mi to w chodzie, jedynie podkłady robią się śliskie. Równo o 17.00 docieram na 149km do wioski Stara Angasolskaja. W drewnianej budce biorę się za gotowanie, cudów nie będzie - kartoszeczka i chińska zupka. Kilka minut po 18 żegnamy się z krugobajkałką i odbijamy w górę, w kierunku stacji. Mamy do pokonania dobre 4km. Wędrówka przez rozmoknięty, błotnisty las przywodzi mi na myśl wspomnienia z dzieciństwa - deszczowe spacery po klifie - z Trzęsacza do Rewala. Wspinając się dość ostro przez ostatni kilometr docieramy do stacji. Wedle naszych obliczeń pociąg powinien być tu w ciągu 20min. Tymczasem deszcz rozpadał się na dobre, chowamy się pod daszkiem w opuszczonej chacie. Co kilka minut przemykają składy towarowe, liczące po 60 i więcej wagonów. I tak jeden za drugim, a elektryczki, jak nie było tak nie ma. Minęła godzina. Wizja kolejnej nocy w namiocie i to w takim deszczu jest średnio atrakcyjna. W oddali widać budkę zawiadowcy, no cóż, idziemy. Szaga marsz! - wyskakuje z budki z karabinem. Izvenicie… - zaczyna Kuba… - będzie za 10min - otrzymujemy w odpowiedzi. Wracamy na peron. Do Irkucka docieramy o 23.30. O prysznicu można już tylko pomarzyć… za to satysfakcji nie odbierze nam nikt.
Galeria: http://picasaweb.google.ru/bartek.biskupski/Krugobajkalka101205/
Dzisiejszy post wyszedł wielowątkowy, zaczynać kolejnego nie ma sensu, więc dorzucę tu jeszcze słów kilka.
Rosyjski nacjonalizm, szowinizm, a nawet rasizm to nic nowego. Mówi się o tym i pisze dużo, szczególnie ostatnimi czasy. Jak się dzisiaj dowiedziałem na zajęciach z Migracji we współczesnej Rosji, Irkuck wbrew pozorom jest według badań jednym z najbardziej ksenofobicznych miast Rosji. Wbrew pozorom, bo przecież miasto od wieków zamieszkałe przez wiele nacji i grup etnicznych, miasto gdzie zsyłano przedstawicieli różnych narodowości. Tolerancji się nie nauczyli, a widać to na każdym kroku. Po powrocie z zajęć Jan opowiada historię. Rzecz ma miejsce w podmiejskim zatłoczonym autobusie. Wszystkie miejsca siedzące zajęte, w przejściu tłok. Kierowca wstaje i przechadza się po autobusie, dostrzega jednego "azjatę", prawdopodobnie Buriata, wskazuje palcem - ty już tu nie siedzisz. Tamten wstaje bez słowa.
Wskoczmy jeszcze do innej bajki. Zepsuł mi się adapter bluetooth, wybrałem się zatem do marketu elektronicznego Eldorado. Kolejna zachodnia kalka, jeśli nie plagiat. Zupełnie jak Media Markt - te same kolory w reklamach, ta sama czcionka, generalnie wszystko wygląda tak samo - tylko nazwa inna. Pomyślicie, że to pewnie ta sama sieć tylko pod inną nazwą. Otóż nie, w Moskwie spotkaliśmy Media Markt… używający koloru różowego.
Stoję przy regale i oglądam 3 różne modele. Bałagan na wieszaku i brak cyferek przy kodach kreskowych uniemożliwia mi zidentyfikowanie ceny poszczególnych modeli. Szybko odnajduje się pani sprzedawczyni i oferuje mi pomoc. Komputer wie wszystko, zatem idziemy sprawdzić. Różnice między modelami wyczytałem sobie z opakowań, bo z zewnątrz różnią się tylko kolorami. Okazuje się, że najlepszy jest najtańszy. Sprzedawczyni komentuje - vot tak tol'ko v Rossii. Co prawda to prawda.
Dzisiaj wyjaśniło się dlaczego wzbudzamy taką ciekawość w stołówce. Jemy przecież normalnie - chyba. Otóż okazuje się, że nie do końca. Miejscowi zdecydowanie rzadziej, jeśli w ogóle, używają noża do posiłków, ba niektórzy ponoć nawet nie potrafią się nie posługiwać.
Gdyby po powrocie okazało się, że zapomniałem jakiejś z podstaw dobrego wychowania to nie czujcie się skrępowani mi o tym zasygnalizować ;)
O Munku Sardyk i rosyjskiej turystyce środa, 7 maja 2008
"A eshcho zhizn' prekrasna, potomu chto mozhna puteshestvovat'!"N. M. Przheval'skiy
Zacznijmy od początku. Wyjazd do ostatniego momentu, a właściwie i na początku jego trwania był dla nas dość dużą zagadką, bowiem nie bardzo mieliśmy świadomość tego, jak on będzie wyglądał i na ile jest on w rzeczywistości organizowany, a na ile samodzielny. Jak już wcześniej wspominałem, albo i nie, zdecydowaliśmy się pojechać do Mond z biurem Discovery Club, głównie dlatego, że koszta tej opcji były zdecydowanie niższe, niż transportu kombinowanego do Mondów, oddalonych z reszta ponad 320km od Irkucka, ponadto ominęła nas przez to procedura załatwiania indywidualnych przepustek do strefy przygranicznej, przy której też pewnie by się bez vziatek* nie obyło, po Munku Sardyk przebiega, bowiem granica rosyjsko-mongolska. No i po trzecie namówili nas znajomi, z którymi byliśmy w Chamar-dabanie, którzy jednak zrezygnowali w ostatnim momencie. Żeby jeszcze trochę zagmatwać to owi znajomi polecili nam zapisać się do grupy ich znajomych z Sajańska, z którymi w zeszłym roku na Munku wybrali się właśnie Mateusz i Adam. Kółko się zamyka, a historia lubi się powtarzać.
Zeszły tydzień minął pod znakiem kombinowania sprzętu alpinistycznego. Dumnie zabrzmiało, ale Sajany to już nie takie ot górki i, żeby bezpiecznie zdobyć ich najwyższy szczyt, lodowiec z resztą, to potrzebne nam były przynajmniej koszki, czyli raki, takie ustrojstwo do chodzenia po lodzie i czekany. We wtorek udało nam się pożyczyć jedną parę raków, dostaliśmy też ze 40m porządnej liny, dalej będziemy kombinowali.
Jeszcze słów kilka o samym wydarzeniu. W przewodnikach przyjęło się pisać o masowym wejściu na Munku, święcie, tradycji czy czymś takim właśnie w majskij, czyli nasz weekend majowy. Tymczasem okazuje się, że żadna ideologia się za tym nie kryje, po prostu początek maja to najbardziej sprzyjający okres, żeby tu przyjechać i zdobyć Munku. Na dworze jest już w miarę ciepło, dni są długie, a warstwa śniegu nadal pozostaje wystarczająco gruba, a rzeki, po których biegnie większość szlaków - zamarznięte. No i wszyscy mają wolne. Szacuje się, że w tym roku miało się tu zjawić 3000 miłośników gór. Ile było nie zliczyłem, tłoku bynajmniej nie odczułem, ale również i samotności.
Dzień 1 - środa 30.04 - Irkuck - Mondy
Kilka minut po 8 rano stawiamy się na dworcu kolejowym. Pierwsze zdziwienie - mnóstwo dzieci, desek snowboardowych, sanek, pił, siekier. Gdzie my jedziemy? Nasze wyobrażenia podlegają pierwszej weryfikacji. Jak się okazuje to wszystko jest bardziej przemyślane, niż moglibyśmy sobie wyobrazić. Ot właśnie specyfika rosyjskiej turystyki, ale o tym dalej.
Podróż starym koreańskim autobusem przeciąga się w nieskończoność, pierwszy 100km odcinek po tzw. serpentynie - z Irkucka do Kultuka nad brzegiem Bajkału pokonujemy w 3h, później już nieco szybciej mkniemy przez dolinę tunkijską. Po drodze jeszcze małe zakupy - uzupełnienie prowiantu, kontrola paszportowa przy wjeździe do strefy przygranicznej i po 17 lądujemy 22km za Mondami, na moście nad Białym Irkutem, gdzie zaczyna się nasza wędrówka. Wszyscy wypełzają z autokarów i gramolą na siebie ogromne plecaki, o który już wcześniej napominałem. Zostajemy adoptowani przez grupę z Sajańska i tak tworzy się wesoła gromadka - Witalik, Sveta - starzy wyjadacze, ich potomni i ich koledzy, Wowa, syn fotografa, którego poznaliśmy przypadkowo w Chamar-dabanie, jeszcze Dima, Marina, na oko nasi rówieśnicy, no i Andriej z Irą, też doświadczeni w górskich wędrówkach, no i dwa Polaki - łącznie jakieś 10 osób. Trudno nam początkowo ocenić naszą rolę i pozycję w tej stawce, ale co tam, raz może być inaczej. Będziemy się słuchać starszych.
Niewiele ciut ponad 2 godziny wędrujemy w górę rzeki. Teraz już wiem, po co im te sanki - ładują na nie wszystko co popadnie, podobnie z deskami, no i dawaj przed siebie. Dochodzimy do miejsca, gdzie do Białego Irkutu wpada Muguwiek, na którym to zaczyna się właściwe podejście na Munku. Zakładamy obóz, weryfikuje się kolejne nasze wyobrażenie, otóż spędzimy tu 4 kolejne noce, a stacjonarny obóz będzie nasza bazą wypadową w góry. Witalik i ekipa rozpakowują swoje ogromniaste plecaki, czego to tam nie ma! Można by wyżywić niemały pułk. Z pewnością wszystkiego nie przejemy. Wowa przytargał ze sobą plecak większy, niż on sam. Zadziwiające, że 12 - 13 latkowie taszczą plecaki większe, niż 120l. Raz dwa powstaje palenisko otoczone ławeczkami, kuchnia, a dookoła wyrastają namioty. Szybko zrozumiałem po co te piły i topory. Naprawdę oryginalne podejście do turystyki górskiej - jakby kierowało nimi motto - weź ze sobą wszystko co się da, a nuż się przyda, ba na pewno się przyda, a nawet jeśli nie to lepiej, żeby było, aniżeli by miało zabraknąć. Ot charakterystyka rosyjskiego turysty. Sveta czaruje przy wiadrze zawieszonym nad ogniskiem, po kolacji przyśpiewki przy ognisku i w końcu zmęczeni lądujemy w namiotach. W nocy bynajmniej nie jest ciepło. O kombinacjach rzeczy, jakie na siebie zakładałem, żeby uchronić się przed mrozem mógłbym książki pisać, ba poradniki - każdy kawałek materiału zostaje wykorzystany. Rękawice na stopach obwiązanych polarem, sweter obowiązany wokół tyłka, nieskończona ilość warstw na sobie, na twarzy kaptur, a na głowie czapka. Śpiwór pościągany tak, żeby wystawał tylko nos i to zasłonięty swetrem, a na spalnik jeszcze wszystko co zostało pod ręką. Da się spać.
Dzień 2 - czwartek 1.05 - pik Obozor - 2900 m.n.p.m
Cudów nie ma, ale wysypiamy się całkiem. Pora na aklimatyzację, przyzwyczajenie organizmu do ciśnienia. Pogoda skrajnie nieprzychylna, silny wiatr, sypiący śnieg i gęsta mgła. Ruszamy na Obozor. Najpierw po zamarzniętej rzece, później po zboczu i docieramy na przełęcz kontrastów. Dlaczego kontrastów? Z jednej strony rozciąga się widok na skaliste, ośnieżone szczyty Sajan, napominających Alpy, z drugiej łagodniejsze pagórki Chamar-dabanu. Pozostaje nam uwierzyć na słowo, w końcu widać niewiele. Dobra - nic. Szczyt zdobywamy stosunkowo szybko robiąc jeszcze po drodze przerwę na rozmrożenie butów. Ze szczytu schodzimy jeszcze szybciej, niż się dostaliśmy, właściwie to zostajemy zwiani. Droga powrotna dostarcza mi mnóstwo frajdy - zbieganie i skakanie po ośnieżonych, zamarzniętych kaskadach. Hopla!
Dzień 3 - piątek 2.05 - Munku Sardyk - 3491 m.n.p.m
Trzeba wyjść możliwie wcześnie. Żartów już nie ma. Znajdują się dodatkowe koszki, ledoruby, znaczy czekany, nawet i sistema, czy uprzęże do asekuracji i liny oczywiście. Pakujemy sprzęt, prowiant i ruszamy w górę Muguwieka. Już po pierwszych kilku krokach doceniam raki i szereg możliwości, jakie dają. Wspięcie się na zamarznięte kaskady rzeki nie stanowi problemu. Później znów dość swobodnie przesuwamy się po zboczu i zaczyna się prawdziwa wspinaczka. Pierwszy cel jezioro Echo na wysokości 2600 m., gdzie rozpocznie się kolejny - ostatni etap naszej wyprawy.
Droga do jeziora dłuży się niesamowicie, pogoda dopisuje, słońce wręcz pali, z każdym krokiem mam coraz większą ochotę zrzucić plecak. Pierwsi docieramy do jeziora, wkrótce okazuje się, że śniegu jest tyle, że i owe sistema, liny na nic nam potrzebne, pójdziemy swobodnie. Plecaki poczekają przy jeziorze. Przed nami niemalże pionowa śnieżna ściana.
Krok za krokiem, posuwamy się jakby w miejscu. Jednak nie. Raki okazują się nieocenione, czekan też. W końcu grań i wyłaniający się niesamowity widok na stronę mongolską, jezioro Chubsuguł. Do szczytu jeszcze kilkadziesiąt metrów, ale już po czystej skale. W jednej ręce lina, w drugą czekan i przed siebie. Lepiej nie patrzeć w dół. Wejście asekurują ratownicy MCHS, sterujący dość natężonym ruchem - słusznie. 16.45 - upragniony szczyt. Widok zapiera dech w piersiach, euforia nieopisana. Zasięg w telefonie pozwala mi zadzwonić do domu. Zdobyty! Pierwszy lodowiec, pierwszy raz tak wysoko nie w samolocie. Triumfalne zdjęcia, mały posiłek, współdzielenie radości z innymi "zdobywcami" i po ponad 30min na szczycie pora w dół. Po linie do grani, potem po kamieniach… słyszę krzyk. Sekundę później rozpędzony do kilkudziesięciu km/h Wowa, przelatuje koło mnie koziołkując, bynajmniej nie kontrolowanie. Idący kilkanaście metrów przede mną ratownik rzuca by go zatrzymać. Zabrakło metra, dwóch. Wowa leci dalej w dół, wytracając jednak prędkość. Zatrzymuje się. Chwila niepewności. Wstaje. Jest żywy, cały. Dalej pojedziemy już na tyłkach, w przeciwieństwie do Wowy - kontrolowanie. Koszulka w gacie, polar ściągnięty do maksimum, pas śnieży zapięty, pod kurtkę aparat i jeszcze ściągacze. Czekan pod pachę, nogi w górę i…. JAZDA! Wrażenia lepsze, niż na torze saneczkowym, śnieg mam w każdym zakątku ciała, ale to nie odbiera radości. Szybko lądujemy nad jeziorem. Dalszy odcinek to również freestyle - naprzemienny dupozjazd kontrolowany czekanem i mimowolne zsuwanie się na nogach. Koło 21 meldujemy się w obozie. Satysfakcja ogromna. Zmęczenie jeszcze większe.
Dzień 4 - sobota 3.05 - pik Konstytucji, jak na 3 maja przystało
Śpimy do 11. Po śniadaniu zapada decyzja o próbie zdobycia piku Konstytucji, który jest trudnodostępny i nie tak popularny. Wyruszamy późno, zbyt późno. Zmęczone dniem poprzednim stopy szybko odmawiają mi posłuszeństwa. Pogoda znów się załamuje - mgła przesłania góry, sypie śnieg i wieje. Nie ma sensu się katować. Wracam do obozu, pora odpocząć. Kuba silnie zmotywowany goni peleton, który zostawił nas w tyle na dobre 20 minut. Odpoczywam w obozie, o zachodzie słońca wspinam się na najbliższy wierzchołek pofotografować góry. O 22.30 nadal jest widno, to najdłuższe dni w roku. Ekipa nadal nie wróciła z gór. W obozie rośnie niepokój, znacząco natomiast spada temperatura. To będzie bardzo zimna noc. Wkrótce pojawiają się Witalik, Sveta i Kuba - pik Konstytucji okazał się technicznie trudniejszy niż Munku. Tej nocy śpię najlepiej, mimo, że jest najzimniejsza.
Dzień 5 - niedziela 4.05 - powrót
Wstajemy przed 8 rano i zwijamy obóz. O 13 z mostu odjeżdża nas autobus do Irkucka. Zejście w dół rzeki to czysta przyjemność, choć stopy nadal dają się w znaki. Godzina i jesteśmy na dole. Niemalże całą drogę powrotną przesypiam. W Irkucku lądujemy o 21. Miało się zazielenić, tymczasem zaczerwieniło się jakoś… i żółtego w ogóle dużo. Miasto jakieś czystsze, wyraźnie ozdobione. Coś tu nie pasuje - na ulicach pojawiły się pasy! Już czuć to wyraźnie - zbliża się Dzień Pobiedy. Będzie się działo.
Wracamy tramwajem przez centrum. Motorniczej skończyły się bilety, więc pasażerowie jadą za darmo. Słyszę komentarz starszej pasażerki "vot kak nam daleko ot civilizacii"…
Jeszcze na koniec przypomniał mi się cytat przytoczony przez Antona, na oko 15-16 letniego współtowarzysza naszych wędrówek:
Zeszły tydzień minął pod znakiem kombinowania sprzętu alpinistycznego. Dumnie zabrzmiało, ale Sajany to już nie takie ot górki i, żeby bezpiecznie zdobyć ich najwyższy szczyt, lodowiec z resztą, to potrzebne nam były przynajmniej koszki, czyli raki, takie ustrojstwo do chodzenia po lodzie i czekany. We wtorek udało nam się pożyczyć jedną parę raków, dostaliśmy też ze 40m porządnej liny, dalej będziemy kombinowali.
Jeszcze słów kilka o samym wydarzeniu. W przewodnikach przyjęło się pisać o masowym wejściu na Munku, święcie, tradycji czy czymś takim właśnie w majskij, czyli nasz weekend majowy. Tymczasem okazuje się, że żadna ideologia się za tym nie kryje, po prostu początek maja to najbardziej sprzyjający okres, żeby tu przyjechać i zdobyć Munku. Na dworze jest już w miarę ciepło, dni są długie, a warstwa śniegu nadal pozostaje wystarczająco gruba, a rzeki, po których biegnie większość szlaków - zamarznięte. No i wszyscy mają wolne. Szacuje się, że w tym roku miało się tu zjawić 3000 miłośników gór. Ile było nie zliczyłem, tłoku bynajmniej nie odczułem, ale również i samotności.
Dzień 1 - środa 30.04 - Irkuck - Mondy
Kilka minut po 8 rano stawiamy się na dworcu kolejowym. Pierwsze zdziwienie - mnóstwo dzieci, desek snowboardowych, sanek, pił, siekier. Gdzie my jedziemy? Nasze wyobrażenia podlegają pierwszej weryfikacji. Jak się okazuje to wszystko jest bardziej przemyślane, niż moglibyśmy sobie wyobrazić. Ot właśnie specyfika rosyjskiej turystyki, ale o tym dalej.
Podróż starym koreańskim autobusem przeciąga się w nieskończoność, pierwszy 100km odcinek po tzw. serpentynie - z Irkucka do Kultuka nad brzegiem Bajkału pokonujemy w 3h, później już nieco szybciej mkniemy przez dolinę tunkijską. Po drodze jeszcze małe zakupy - uzupełnienie prowiantu, kontrola paszportowa przy wjeździe do strefy przygranicznej i po 17 lądujemy 22km za Mondami, na moście nad Białym Irkutem, gdzie zaczyna się nasza wędrówka. Wszyscy wypełzają z autokarów i gramolą na siebie ogromne plecaki, o który już wcześniej napominałem. Zostajemy adoptowani przez grupę z Sajańska i tak tworzy się wesoła gromadka - Witalik, Sveta - starzy wyjadacze, ich potomni i ich koledzy, Wowa, syn fotografa, którego poznaliśmy przypadkowo w Chamar-dabanie, jeszcze Dima, Marina, na oko nasi rówieśnicy, no i Andriej z Irą, też doświadczeni w górskich wędrówkach, no i dwa Polaki - łącznie jakieś 10 osób. Trudno nam początkowo ocenić naszą rolę i pozycję w tej stawce, ale co tam, raz może być inaczej. Będziemy się słuchać starszych.
Niewiele ciut ponad 2 godziny wędrujemy w górę rzeki. Teraz już wiem, po co im te sanki - ładują na nie wszystko co popadnie, podobnie z deskami, no i dawaj przed siebie. Dochodzimy do miejsca, gdzie do Białego Irkutu wpada Muguwiek, na którym to zaczyna się właściwe podejście na Munku. Zakładamy obóz, weryfikuje się kolejne nasze wyobrażenie, otóż spędzimy tu 4 kolejne noce, a stacjonarny obóz będzie nasza bazą wypadową w góry. Witalik i ekipa rozpakowują swoje ogromniaste plecaki, czego to tam nie ma! Można by wyżywić niemały pułk. Z pewnością wszystkiego nie przejemy. Wowa przytargał ze sobą plecak większy, niż on sam. Zadziwiające, że 12 - 13 latkowie taszczą plecaki większe, niż 120l. Raz dwa powstaje palenisko otoczone ławeczkami, kuchnia, a dookoła wyrastają namioty. Szybko zrozumiałem po co te piły i topory. Naprawdę oryginalne podejście do turystyki górskiej - jakby kierowało nimi motto - weź ze sobą wszystko co się da, a nuż się przyda, ba na pewno się przyda, a nawet jeśli nie to lepiej, żeby było, aniżeli by miało zabraknąć. Ot charakterystyka rosyjskiego turysty. Sveta czaruje przy wiadrze zawieszonym nad ogniskiem, po kolacji przyśpiewki przy ognisku i w końcu zmęczeni lądujemy w namiotach. W nocy bynajmniej nie jest ciepło. O kombinacjach rzeczy, jakie na siebie zakładałem, żeby uchronić się przed mrozem mógłbym książki pisać, ba poradniki - każdy kawałek materiału zostaje wykorzystany. Rękawice na stopach obwiązanych polarem, sweter obowiązany wokół tyłka, nieskończona ilość warstw na sobie, na twarzy kaptur, a na głowie czapka. Śpiwór pościągany tak, żeby wystawał tylko nos i to zasłonięty swetrem, a na spalnik jeszcze wszystko co zostało pod ręką. Da się spać.
Dzień 2 - czwartek 1.05 - pik Obozor - 2900 m.n.p.m
Cudów nie ma, ale wysypiamy się całkiem. Pora na aklimatyzację, przyzwyczajenie organizmu do ciśnienia. Pogoda skrajnie nieprzychylna, silny wiatr, sypiący śnieg i gęsta mgła. Ruszamy na Obozor. Najpierw po zamarzniętej rzece, później po zboczu i docieramy na przełęcz kontrastów. Dlaczego kontrastów? Z jednej strony rozciąga się widok na skaliste, ośnieżone szczyty Sajan, napominających Alpy, z drugiej łagodniejsze pagórki Chamar-dabanu. Pozostaje nam uwierzyć na słowo, w końcu widać niewiele. Dobra - nic. Szczyt zdobywamy stosunkowo szybko robiąc jeszcze po drodze przerwę na rozmrożenie butów. Ze szczytu schodzimy jeszcze szybciej, niż się dostaliśmy, właściwie to zostajemy zwiani. Droga powrotna dostarcza mi mnóstwo frajdy - zbieganie i skakanie po ośnieżonych, zamarzniętych kaskadach. Hopla!
Dzień 3 - piątek 2.05 - Munku Sardyk - 3491 m.n.p.m
Trzeba wyjść możliwie wcześnie. Żartów już nie ma. Znajdują się dodatkowe koszki, ledoruby, znaczy czekany, nawet i sistema, czy uprzęże do asekuracji i liny oczywiście. Pakujemy sprzęt, prowiant i ruszamy w górę Muguwieka. Już po pierwszych kilku krokach doceniam raki i szereg możliwości, jakie dają. Wspięcie się na zamarznięte kaskady rzeki nie stanowi problemu. Później znów dość swobodnie przesuwamy się po zboczu i zaczyna się prawdziwa wspinaczka. Pierwszy cel jezioro Echo na wysokości 2600 m., gdzie rozpocznie się kolejny - ostatni etap naszej wyprawy.
Droga do jeziora dłuży się niesamowicie, pogoda dopisuje, słońce wręcz pali, z każdym krokiem mam coraz większą ochotę zrzucić plecak. Pierwsi docieramy do jeziora, wkrótce okazuje się, że śniegu jest tyle, że i owe sistema, liny na nic nam potrzebne, pójdziemy swobodnie. Plecaki poczekają przy jeziorze. Przed nami niemalże pionowa śnieżna ściana.
Krok za krokiem, posuwamy się jakby w miejscu. Jednak nie. Raki okazują się nieocenione, czekan też. W końcu grań i wyłaniający się niesamowity widok na stronę mongolską, jezioro Chubsuguł. Do szczytu jeszcze kilkadziesiąt metrów, ale już po czystej skale. W jednej ręce lina, w drugą czekan i przed siebie. Lepiej nie patrzeć w dół. Wejście asekurują ratownicy MCHS, sterujący dość natężonym ruchem - słusznie. 16.45 - upragniony szczyt. Widok zapiera dech w piersiach, euforia nieopisana. Zasięg w telefonie pozwala mi zadzwonić do domu. Zdobyty! Pierwszy lodowiec, pierwszy raz tak wysoko nie w samolocie. Triumfalne zdjęcia, mały posiłek, współdzielenie radości z innymi "zdobywcami" i po ponad 30min na szczycie pora w dół. Po linie do grani, potem po kamieniach… słyszę krzyk. Sekundę później rozpędzony do kilkudziesięciu km/h Wowa, przelatuje koło mnie koziołkując, bynajmniej nie kontrolowanie. Idący kilkanaście metrów przede mną ratownik rzuca by go zatrzymać. Zabrakło metra, dwóch. Wowa leci dalej w dół, wytracając jednak prędkość. Zatrzymuje się. Chwila niepewności. Wstaje. Jest żywy, cały. Dalej pojedziemy już na tyłkach, w przeciwieństwie do Wowy - kontrolowanie. Koszulka w gacie, polar ściągnięty do maksimum, pas śnieży zapięty, pod kurtkę aparat i jeszcze ściągacze. Czekan pod pachę, nogi w górę i…. JAZDA! Wrażenia lepsze, niż na torze saneczkowym, śnieg mam w każdym zakątku ciała, ale to nie odbiera radości. Szybko lądujemy nad jeziorem. Dalszy odcinek to również freestyle - naprzemienny dupozjazd kontrolowany czekanem i mimowolne zsuwanie się na nogach. Koło 21 meldujemy się w obozie. Satysfakcja ogromna. Zmęczenie jeszcze większe.
Dzień 4 - sobota 3.05 - pik Konstytucji, jak na 3 maja przystało
Śpimy do 11. Po śniadaniu zapada decyzja o próbie zdobycia piku Konstytucji, który jest trudnodostępny i nie tak popularny. Wyruszamy późno, zbyt późno. Zmęczone dniem poprzednim stopy szybko odmawiają mi posłuszeństwa. Pogoda znów się załamuje - mgła przesłania góry, sypie śnieg i wieje. Nie ma sensu się katować. Wracam do obozu, pora odpocząć. Kuba silnie zmotywowany goni peleton, który zostawił nas w tyle na dobre 20 minut. Odpoczywam w obozie, o zachodzie słońca wspinam się na najbliższy wierzchołek pofotografować góry. O 22.30 nadal jest widno, to najdłuższe dni w roku. Ekipa nadal nie wróciła z gór. W obozie rośnie niepokój, znacząco natomiast spada temperatura. To będzie bardzo zimna noc. Wkrótce pojawiają się Witalik, Sveta i Kuba - pik Konstytucji okazał się technicznie trudniejszy niż Munku. Tej nocy śpię najlepiej, mimo, że jest najzimniejsza.
Dzień 5 - niedziela 4.05 - powrót
Wstajemy przed 8 rano i zwijamy obóz. O 13 z mostu odjeżdża nas autobus do Irkucka. Zejście w dół rzeki to czysta przyjemność, choć stopy nadal dają się w znaki. Godzina i jesteśmy na dole. Niemalże całą drogę powrotną przesypiam. W Irkucku lądujemy o 21. Miało się zazielenić, tymczasem zaczerwieniło się jakoś… i żółtego w ogóle dużo. Miasto jakieś czystsze, wyraźnie ozdobione. Coś tu nie pasuje - na ulicach pojawiły się pasy! Już czuć to wyraźnie - zbliża się Dzień Pobiedy. Będzie się działo.
Wracamy tramwajem przez centrum. Motorniczej skończyły się bilety, więc pasażerowie jadą za darmo. Słyszę komentarz starszej pasażerki "vot kak nam daleko ot civilizacii"…
Jeszcze na koniec przypomniał mi się cytat przytoczony przez Antona, na oko 15-16 letniego współtowarzysza naszych wędrówek:
"luchshe pogibnut' v pogoni za mechtami chem starikom v krovati..."*Coś w tym jest.
Zapraszam do galerii zdjęć: http://picasaweb.google.com/bartek.biskupski/MunkuSardyk3004405
* ros. lepiej zginać w pogoni za marzeniami, niż będąc starcem, w łóżku