Dla nikogo zapewne nie jest nowością, że 9 maja Rosjanie świętują zwycięstwo w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej. Miałem przyjemność obserwować, nawet uczestniczyć w obchodach 63 rocznicy "pobicia szkopa". Obserwacji moich kilka. Jak już napomniałem od dobrych kilku dni miasto wyraźnie przygotowywało się do owego święta. Uwaga wszystkich koncentrowała się na porządkach, remontach i kto wie czym jeszcze.
W Dzień Pobiedy, tradycyjnie, przez miasto przechodzi parada. Zmierza ona na skwer Kirowa, największy plac w mieście, gdzie odbywają się główne uroczystości. Silnie zmotywowany, głównie swoimi wyobrażeniami na temat pompatycznych obchodów, zapragnąłem wstać skoro świat i udać się na 9.00 w miejsce skąd rozpoczyna się owa parada, a mianowicie pod "tanka" na ulice Sowiecką.
Wstać mi się nie udało, czego z perspektywy nie żałuję, ale o tym dalej. Wyskoczywszy z łóżka po wspomnianej dziewiątej poleciałem na trolejbus by czym prędzej dostać się na skwer. Próżny okazał się mój pośpiech, bowiem uroczystość rozpoczęła się dopiero o 11. W drodze na przystanek coś mocno ukuło mnie w oczy. Pasy, linie, znaki! I nagle wszystko stało się takie proste i oczywiste - skąd, dokąd i którędy jeżdżą. Na początku tygodnia na jezdniach pojawiły się zebry, teraz jest już komplet.
Docieram na plac Kirowa, ludzi multum, ile nie wiem, ale zdecydowanie sugeruje to huczne obchody. Niecierpliwie doczekuję 11. Nieskończona wiązanka z ust speakera - Berlin zajęty. Na plac wjeżdżają dwa, świeżo odmalowane uaz'y, a na nich "generały" wymachujące do porozstawianych dookoła placu kompanii. No dobra, a gdzie te czołgi, samoloty? To już wszystko? Na plac wjeżdża jeden opancerzony transporter. Szału nie ma. Z głośników leci Final Countdown, a wyskakujący z pojazdu "soldaty" zaczynają ostrzeliwać się ślepakami, pozorując przy tym jakieś wygibasy w stylu "brejkdens". Ciężko się nie śmiać. Skaczą przez ogień, gołymi dłońmi tłuką cegły. Rambo się chowa ;) Cała impreza kończy nie w niespełna godzinę po rozpoczęciu. Tłumy rozpełzają się po centrum i nabrzeżach Angary.
Dotychczas miejscowi usilnie próbowali nas wyuczyć, że to sovsem ne Alianty pobedili w wojnie, tylko wyłącznie oni. Temat rzeka, a w dyskusje lepiej się nie wdawać, bo rację i tak muszą mieć. W drodze na imprezę do znajomej, w przystankowym "pawilonie" poznajemy jakiegoś młodego człowieka, no dobra na pewno starszego niż my. Imię mi się ulotniło, mniejsza. Szalenie serdeczny, pozytywny człowiek, choć już lekko zmęczony świętowaniem. Wymieniamy kilka przyjaznych zdań, pada pytanie: kto pobedil? Odpowiada sam sobie - nie Ruscy, nie Amerykańcy - pobiedili bracia słowianie. Taka odpowiedź mi się podoba, jemu wyraźnie też, chociaż nikt tutaj nie potrafi zrozumieć czemu nie świętujemy "zwycięstwa" tak hucznie, jak oni.
Nasze małe zwycięstwo. Nad czym? Głównie słabościami i zmęczeniem. Rzecz się ma o naszej weekendowej wyprawie.
Z rana ulotniliśmy się od koleżanki, delektując się jeszcze przed wyjściem normalną toaletą i łazienką wraz z ich wszystkimi wygodami. A co! Plan na kolejne 3 dni to przejście pieszo odcinka KBZD, potocznie zwanej krugobajkałką. Jest to niewątpliwie najbardziej malowniczy odcinek kolei transsyberyjskiej, położony wzdłuż południowo-zachodniego brzegu Bajkału. Dodam, że obecnie już nieczynny, gdyż wraz z budową zapory na Angarze w Irkucku, jeszcze za Stalina, trasa między Irkuckiem, a Sliudanką zmieniła swój bieg. A szkoda. Odcinek, który zaplanowaliśmy do przejścia łączy miejscowości Port Bajkał, położoną u brzegu Angary na 72km trasy, i Sliudanka na 159km trasy, licząc od Irkucka. W sumie grubo ponad 80km do przejścia w dwa dni. Jest co zasuwać. Po drodze czeka na nas 37 tuneli, które "na oko" stanowią jaką 1/10 trasy, do tego akwedukty, galerie i mniej lub bardziej opuszczone wioski.
Dzień 1, sobota 10.05, 72km-85km
Około 13 przyjeżdżamy do Listwianki, skąd przez Angarę do opustoszałego Portu Bajkał zabierze nas prom. Nasz ulubiony przysmak - wędzony na ciepło Omul, relaks na słonecznej, kamienistej plaży i w drogę.
Początek naszego marszu nieco się opóźnia, bowiem w Porcie Bajkał nie możemy odmówić sobie spenetrowanie stojącego samotnie dźwigu - żurawia. Podniecenie niesamowite, widoki również, nogi trochę jak z waty. Nigdy wcześniej nie miałem jeszcze okazji gramolić się na coś takiego. Polecam.
Ruszamy po 18.00 i w niespełna 3h pokonujemy jakieś 12km. Po drodze z małego domku wyłania się człowiek, który informuje nas, że w najbliższej okolicy rozbić się nie możemy, bowiem urządzona jest tu stacja dla zorganizowanych wycieczek przyjeżdżających koleją. Ot ciekawe - praca - cieć-pilnujący, relikt ZSRR - spotkamy takich jeszcze po drodze.
Rozbijamy się na niewysokim klifie przy 85km. Mała kolacja i błyskawicznie zapadamy w sen. W porównaniu do naszych poprzednich nocy w namiotach, ta jest niesamowicie ciepła, komfortowa.
Dzień 2, sobota 11.05, 85km-122km
Budzi nas słońce, a nie chłód jak bywało wcześniej. Miła odmiana. Sprawnie zwijamy "obóz", nasz plan kąpieli szybko legł w gruzach. Woda mrozi krew w żyłach. Plan na dzisiaj to jakieś 30-40km do przejścia. Po kilku kilometrach zatrzymujemy się jeszcze na śniadanie przy intrygującej ruinie. Dalej każdy pójdzie już swoim tempem. Początkowo samotne spacery przez tunele budzą we mnie lęk. Z każdym krokiem robi się coraz ciemniej, najpierw z pola widzenia znikają podkłady, potem szyny, aż w końcu nos. Ciemność całkowita. Nerwowo szukam czołówki w kieszeniach. Jest. Po kilku minutach w oddali pojawia się wyjście. Ulga. Najdłuższy tunel na trasie ma około 800m i idzie się przez niego dobre 8-10min.
Kilka słów o charakterystyce chodzenia po torach jest to bowiem jedno z najmniej przyjaznych i niewdzięcznych podłoży, z jakimi przyszło mi się zetknąć. Dlaczego? Głównie dlatego, że nie da się iść jednostajnie. No tylko chodzenie w zaspach i zapadanie się po pas jest bardziej męczące. Wzdłuż trasy nie ma praktycznie ścieżek, pojawiają się sporadycznie, głównie w okolicach wiosek. Cały szkopuł w tym, żeby iść po podkładach, a te nie dość, że rozłożone w nierównych odcinkach to jeszcze tak, że odległość pomiędzy nimi to trochę za mało na jeden krok, a odległość dwóch to już zbyt wiele. I bądź tu mądry. Biodra i kolana dostają popalić. Wkrótce opracowuje system sprężystego wybijania się i udaje mi się dosięgać co drugiego podkładu. Męczące. Średnia prędkość naszego marszu oscyluje w okolicach 4km/h, idąc równo i energicznie, co 2 podkład udaje mi się "rozpędzić" do 5km/h. Z perspektywy jazdy samochodem, pociągiem czy nawet rowerem 40km to niewiele, jednakże przejść pieszo taki odcinek po torach - spróbuj samemu.
Ja, przyroda, muzyka na uszach. Jest dużo czasu na przeróżne przemyślenia. Pogoda dopisuje, z kilometrami zrzucam kolejne warstwy ubrań, nieśmiało po raz pierwszy odpinam nogawki od spodeni. Wiosna na całego.
Pierwsza przerwa po 15km. Setny kilometr. Masaż stóp, czekolada i po niespełna półgodzinie ruszam dalej. Z początkowego ambitnego planu dotarcia do 130km, w porozumieniu ze swoim organizmem ustalam, że dalej niż do 125km nie pójdziemy. Mijam przylądek Polovinnyj i najdłuższy tunel na trasie . Jak nazwa wskazuje - połowa trasy - 110km. Czas na przerwę. Mała drzemka na popołudniowym słońcu, obiad w postaci chleba i chińskiej zupki "na zimno". Mam nadzieję doczekać Kuby, który jednak się nie pojawia. Ruszam dalej. Spotykam Mark'a i Christinę, znajomych Kanadyjczyków, z którymi byliśmy na Olchonie. Żeby było śmieszniej wyruszyli z drugiej strony i spotkaliśmy się dokładnie w połowie trasy. Zostawiam im wiadomość dla Kuby - będę czekał na 125km. Idę już z nogi na nogę, zatrzymując się coraz częściej, przysiadając gdzie popadnie. Mijam wioskę Marituj. Liczę kroki.
122km - przylądek Kirkirej - 20:40, wystarczy. Siadam pod daszkiem i przygotowuję kolację. Danie główne i jedyne - kartoszeczka, czyli puree instant. Dociera Kuba. Noc na przylądku, z którego rozpościera się niesamowity widok. Mimo zebrania drewna nie mamy już sił rozpalać ogniska. 37km w nogach i kolejne tyle do przejścia.
Dzień 3, poniedziałek 12.05, 122km-149km
Tym razem budzi nas budzik. Śpi się tak dobrze, że nie możemy sobie zaufać. Słońce nieśmiało przebija się przez chmury. Solidne śniadanie i marsz. Pierwsze kilometry mijają niepostrzeżenie. Planuję przerwę na 15km, jednakże zagęszczenie wiosek jest tak duże, że średnio mi się tu udaje. Najpierw kurort, zdaje się dla pracowników kolei, drewniane domki klasy lux, baseny… wyłania się cieć-strażnik, mykam dalej. Obóz sportowy, już chcę siadać, ale dwa średnio przyjazne psy dają mi do zrozumienia, że mam iść dalej. Mijam jeszcze wioskę Sharazhalgai, w której nawet nie ma gdzie usiąść.
Chowa się słońce, temperatura gwałtownie spada. Na 139km robie przerwę. Jedyne jedzenie jakie mam to kilka owsianych ciasteczek. Delektuję się nimi pieczołowicie.
Poprzedniego dnia Mark, wskazując na mapie podpowiedział nam, że możemy skrócić sobie drogę o kilka kilometrów i zamiast dochodzić do stacji w Sliudance, odbić w góry na 149km i dojść do stacji Temnaja Pad', skąd elektryczką dotrzemy do Irkucka. Z tego, co pamiętamy jeszcze z naszej wycieczki w Chamar-daban w poniedziałek ostatni pociąg ze Sliudanki odjeżdża do Irkucka o 19.19.
Mam zatem komfort czasowy, zostało 10km. Idę spokojnie, po drodze uzupełniam wodę w topniejącej rzece, zatrzymuję się przy siedlisku ptaków pobawić się trochę aparatem. Od kilku godzin deszcz "wisiał" już wyraźnie w powietrzu. Pada. Nie specjalnie przeszkadza mi to w chodzie, jedynie podkłady robią się śliskie. Równo o 17.00 docieram na 149km do wioski Stara Angasolskaja. W drewnianej budce biorę się za gotowanie, cudów nie będzie - kartoszeczka i chińska zupka. Kilka minut po 18 żegnamy się z krugobajkałką i odbijamy w górę, w kierunku stacji. Mamy do pokonania dobre 4km. Wędrówka przez rozmoknięty, błotnisty las przywodzi mi na myśl wspomnienia z dzieciństwa - deszczowe spacery po klifie - z Trzęsacza do Rewala. Wspinając się dość ostro przez ostatni kilometr docieramy do stacji. Wedle naszych obliczeń pociąg powinien być tu w ciągu 20min. Tymczasem deszcz rozpadał się na dobre, chowamy się pod daszkiem w opuszczonej chacie. Co kilka minut przemykają składy towarowe, liczące po 60 i więcej wagonów. I tak jeden za drugim, a elektryczki, jak nie było tak nie ma. Minęła godzina. Wizja kolejnej nocy w namiocie i to w takim deszczu jest średnio atrakcyjna. W oddali widać budkę zawiadowcy, no cóż, idziemy. Szaga marsz! - wyskakuje z budki z karabinem. Izvenicie… - zaczyna Kuba… - będzie za 10min - otrzymujemy w odpowiedzi. Wracamy na peron. Do Irkucka docieramy o 23.30. O prysznicu można już tylko pomarzyć… za to satysfakcji nie odbierze nam nikt.
Galeria: http://picasaweb.google.ru/bartek.biskupski/Krugobajkalka101205/
Dzisiejszy post wyszedł wielowątkowy, zaczynać kolejnego nie ma sensu, więc dorzucę tu jeszcze słów kilka.
Rosyjski nacjonalizm, szowinizm, a nawet rasizm to nic nowego. Mówi się o tym i pisze dużo, szczególnie ostatnimi czasy. Jak się dzisiaj dowiedziałem na zajęciach z Migracji we współczesnej Rosji, Irkuck wbrew pozorom jest według badań jednym z najbardziej ksenofobicznych miast Rosji. Wbrew pozorom, bo przecież miasto od wieków zamieszkałe przez wiele nacji i grup etnicznych, miasto gdzie zsyłano przedstawicieli różnych narodowości. Tolerancji się nie nauczyli, a widać to na każdym kroku. Po powrocie z zajęć Jan opowiada historię. Rzecz ma miejsce w podmiejskim zatłoczonym autobusie. Wszystkie miejsca siedzące zajęte, w przejściu tłok. Kierowca wstaje i przechadza się po autobusie, dostrzega jednego "azjatę", prawdopodobnie Buriata, wskazuje palcem - ty już tu nie siedzisz. Tamten wstaje bez słowa.
Wskoczmy jeszcze do innej bajki. Zepsuł mi się adapter bluetooth, wybrałem się zatem do marketu elektronicznego Eldorado. Kolejna zachodnia kalka, jeśli nie plagiat. Zupełnie jak Media Markt - te same kolory w reklamach, ta sama czcionka, generalnie wszystko wygląda tak samo - tylko nazwa inna. Pomyślicie, że to pewnie ta sama sieć tylko pod inną nazwą. Otóż nie, w Moskwie spotkaliśmy Media Markt… używający koloru różowego.
Stoję przy regale i oglądam 3 różne modele. Bałagan na wieszaku i brak cyferek przy kodach kreskowych uniemożliwia mi zidentyfikowanie ceny poszczególnych modeli. Szybko odnajduje się pani sprzedawczyni i oferuje mi pomoc. Komputer wie wszystko, zatem idziemy sprawdzić. Różnice między modelami wyczytałem sobie z opakowań, bo z zewnątrz różnią się tylko kolorami. Okazuje się, że najlepszy jest najtańszy. Sprzedawczyni komentuje - vot tak tol'ko v Rossii. Co prawda to prawda.
Dzisiaj wyjaśniło się dlaczego wzbudzamy taką ciekawość w stołówce. Jemy przecież normalnie - chyba. Otóż okazuje się, że nie do końca. Miejscowi zdecydowanie rzadziej, jeśli w ogóle, używają noża do posiłków, ba niektórzy ponoć nawet nie potrafią się nie posługiwać.
Gdyby po powrocie okazało się, że zapomniałem jakiejś z podstaw dobrego wychowania to nie czujcie się skrępowani mi o tym zasygnalizować ;)
W Dzień Pobiedy, tradycyjnie, przez miasto przechodzi parada. Zmierza ona na skwer Kirowa, największy plac w mieście, gdzie odbywają się główne uroczystości. Silnie zmotywowany, głównie swoimi wyobrażeniami na temat pompatycznych obchodów, zapragnąłem wstać skoro świat i udać się na 9.00 w miejsce skąd rozpoczyna się owa parada, a mianowicie pod "tanka" na ulice Sowiecką.
Wstać mi się nie udało, czego z perspektywy nie żałuję, ale o tym dalej. Wyskoczywszy z łóżka po wspomnianej dziewiątej poleciałem na trolejbus by czym prędzej dostać się na skwer. Próżny okazał się mój pośpiech, bowiem uroczystość rozpoczęła się dopiero o 11. W drodze na przystanek coś mocno ukuło mnie w oczy. Pasy, linie, znaki! I nagle wszystko stało się takie proste i oczywiste - skąd, dokąd i którędy jeżdżą. Na początku tygodnia na jezdniach pojawiły się zebry, teraz jest już komplet.
Docieram na plac Kirowa, ludzi multum, ile nie wiem, ale zdecydowanie sugeruje to huczne obchody. Niecierpliwie doczekuję 11. Nieskończona wiązanka z ust speakera - Berlin zajęty. Na plac wjeżdżają dwa, świeżo odmalowane uaz'y, a na nich "generały" wymachujące do porozstawianych dookoła placu kompanii. No dobra, a gdzie te czołgi, samoloty? To już wszystko? Na plac wjeżdża jeden opancerzony transporter. Szału nie ma. Z głośników leci Final Countdown, a wyskakujący z pojazdu "soldaty" zaczynają ostrzeliwać się ślepakami, pozorując przy tym jakieś wygibasy w stylu "brejkdens". Ciężko się nie śmiać. Skaczą przez ogień, gołymi dłońmi tłuką cegły. Rambo się chowa ;) Cała impreza kończy nie w niespełna godzinę po rozpoczęciu. Tłumy rozpełzają się po centrum i nabrzeżach Angary.
Kilka fotek możecie zobaczyć tutaj: http://picasaweb.google.ru/bartek.biskupski/DzienPobiedy905
Dotychczas miejscowi usilnie próbowali nas wyuczyć, że to sovsem ne Alianty pobedili w wojnie, tylko wyłącznie oni. Temat rzeka, a w dyskusje lepiej się nie wdawać, bo rację i tak muszą mieć. W drodze na imprezę do znajomej, w przystankowym "pawilonie" poznajemy jakiegoś młodego człowieka, no dobra na pewno starszego niż my. Imię mi się ulotniło, mniejsza. Szalenie serdeczny, pozytywny człowiek, choć już lekko zmęczony świętowaniem. Wymieniamy kilka przyjaznych zdań, pada pytanie: kto pobedil? Odpowiada sam sobie - nie Ruscy, nie Amerykańcy - pobiedili bracia słowianie. Taka odpowiedź mi się podoba, jemu wyraźnie też, chociaż nikt tutaj nie potrafi zrozumieć czemu nie świętujemy "zwycięstwa" tak hucznie, jak oni.
Nasze małe zwycięstwo. Nad czym? Głównie słabościami i zmęczeniem. Rzecz się ma o naszej weekendowej wyprawie.
Z rana ulotniliśmy się od koleżanki, delektując się jeszcze przed wyjściem normalną toaletą i łazienką wraz z ich wszystkimi wygodami. A co! Plan na kolejne 3 dni to przejście pieszo odcinka KBZD, potocznie zwanej krugobajkałką. Jest to niewątpliwie najbardziej malowniczy odcinek kolei transsyberyjskiej, położony wzdłuż południowo-zachodniego brzegu Bajkału. Dodam, że obecnie już nieczynny, gdyż wraz z budową zapory na Angarze w Irkucku, jeszcze za Stalina, trasa między Irkuckiem, a Sliudanką zmieniła swój bieg. A szkoda. Odcinek, który zaplanowaliśmy do przejścia łączy miejscowości Port Bajkał, położoną u brzegu Angary na 72km trasy, i Sliudanka na 159km trasy, licząc od Irkucka. W sumie grubo ponad 80km do przejścia w dwa dni. Jest co zasuwać. Po drodze czeka na nas 37 tuneli, które "na oko" stanowią jaką 1/10 trasy, do tego akwedukty, galerie i mniej lub bardziej opuszczone wioski.
Dzień 1, sobota 10.05, 72km-85km
Około 13 przyjeżdżamy do Listwianki, skąd przez Angarę do opustoszałego Portu Bajkał zabierze nas prom. Nasz ulubiony przysmak - wędzony na ciepło Omul, relaks na słonecznej, kamienistej plaży i w drogę.
Początek naszego marszu nieco się opóźnia, bowiem w Porcie Bajkał nie możemy odmówić sobie spenetrowanie stojącego samotnie dźwigu - żurawia. Podniecenie niesamowite, widoki również, nogi trochę jak z waty. Nigdy wcześniej nie miałem jeszcze okazji gramolić się na coś takiego. Polecam.
Ruszamy po 18.00 i w niespełna 3h pokonujemy jakieś 12km. Po drodze z małego domku wyłania się człowiek, który informuje nas, że w najbliższej okolicy rozbić się nie możemy, bowiem urządzona jest tu stacja dla zorganizowanych wycieczek przyjeżdżających koleją. Ot ciekawe - praca - cieć-pilnujący, relikt ZSRR - spotkamy takich jeszcze po drodze.
Rozbijamy się na niewysokim klifie przy 85km. Mała kolacja i błyskawicznie zapadamy w sen. W porównaniu do naszych poprzednich nocy w namiotach, ta jest niesamowicie ciepła, komfortowa.
Dzień 2, sobota 11.05, 85km-122km
Budzi nas słońce, a nie chłód jak bywało wcześniej. Miła odmiana. Sprawnie zwijamy "obóz", nasz plan kąpieli szybko legł w gruzach. Woda mrozi krew w żyłach. Plan na dzisiaj to jakieś 30-40km do przejścia. Po kilku kilometrach zatrzymujemy się jeszcze na śniadanie przy intrygującej ruinie. Dalej każdy pójdzie już swoim tempem. Początkowo samotne spacery przez tunele budzą we mnie lęk. Z każdym krokiem robi się coraz ciemniej, najpierw z pola widzenia znikają podkłady, potem szyny, aż w końcu nos. Ciemność całkowita. Nerwowo szukam czołówki w kieszeniach. Jest. Po kilku minutach w oddali pojawia się wyjście. Ulga. Najdłuższy tunel na trasie ma około 800m i idzie się przez niego dobre 8-10min.
Kilka słów o charakterystyce chodzenia po torach jest to bowiem jedno z najmniej przyjaznych i niewdzięcznych podłoży, z jakimi przyszło mi się zetknąć. Dlaczego? Głównie dlatego, że nie da się iść jednostajnie. No tylko chodzenie w zaspach i zapadanie się po pas jest bardziej męczące. Wzdłuż trasy nie ma praktycznie ścieżek, pojawiają się sporadycznie, głównie w okolicach wiosek. Cały szkopuł w tym, żeby iść po podkładach, a te nie dość, że rozłożone w nierównych odcinkach to jeszcze tak, że odległość pomiędzy nimi to trochę za mało na jeden krok, a odległość dwóch to już zbyt wiele. I bądź tu mądry. Biodra i kolana dostają popalić. Wkrótce opracowuje system sprężystego wybijania się i udaje mi się dosięgać co drugiego podkładu. Męczące. Średnia prędkość naszego marszu oscyluje w okolicach 4km/h, idąc równo i energicznie, co 2 podkład udaje mi się "rozpędzić" do 5km/h. Z perspektywy jazdy samochodem, pociągiem czy nawet rowerem 40km to niewiele, jednakże przejść pieszo taki odcinek po torach - spróbuj samemu.
Ja, przyroda, muzyka na uszach. Jest dużo czasu na przeróżne przemyślenia. Pogoda dopisuje, z kilometrami zrzucam kolejne warstwy ubrań, nieśmiało po raz pierwszy odpinam nogawki od spodeni. Wiosna na całego.
Pierwsza przerwa po 15km. Setny kilometr. Masaż stóp, czekolada i po niespełna półgodzinie ruszam dalej. Z początkowego ambitnego planu dotarcia do 130km, w porozumieniu ze swoim organizmem ustalam, że dalej niż do 125km nie pójdziemy. Mijam przylądek Polovinnyj i najdłuższy tunel na trasie . Jak nazwa wskazuje - połowa trasy - 110km. Czas na przerwę. Mała drzemka na popołudniowym słońcu, obiad w postaci chleba i chińskiej zupki "na zimno". Mam nadzieję doczekać Kuby, który jednak się nie pojawia. Ruszam dalej. Spotykam Mark'a i Christinę, znajomych Kanadyjczyków, z którymi byliśmy na Olchonie. Żeby było śmieszniej wyruszyli z drugiej strony i spotkaliśmy się dokładnie w połowie trasy. Zostawiam im wiadomość dla Kuby - będę czekał na 125km. Idę już z nogi na nogę, zatrzymując się coraz częściej, przysiadając gdzie popadnie. Mijam wioskę Marituj. Liczę kroki.
122km - przylądek Kirkirej - 20:40, wystarczy. Siadam pod daszkiem i przygotowuję kolację. Danie główne i jedyne - kartoszeczka, czyli puree instant. Dociera Kuba. Noc na przylądku, z którego rozpościera się niesamowity widok. Mimo zebrania drewna nie mamy już sił rozpalać ogniska. 37km w nogach i kolejne tyle do przejścia.
Dzień 3, poniedziałek 12.05, 122km-149km
Tym razem budzi nas budzik. Śpi się tak dobrze, że nie możemy sobie zaufać. Słońce nieśmiało przebija się przez chmury. Solidne śniadanie i marsz. Pierwsze kilometry mijają niepostrzeżenie. Planuję przerwę na 15km, jednakże zagęszczenie wiosek jest tak duże, że średnio mi się tu udaje. Najpierw kurort, zdaje się dla pracowników kolei, drewniane domki klasy lux, baseny… wyłania się cieć-strażnik, mykam dalej. Obóz sportowy, już chcę siadać, ale dwa średnio przyjazne psy dają mi do zrozumienia, że mam iść dalej. Mijam jeszcze wioskę Sharazhalgai, w której nawet nie ma gdzie usiąść.
Chowa się słońce, temperatura gwałtownie spada. Na 139km robie przerwę. Jedyne jedzenie jakie mam to kilka owsianych ciasteczek. Delektuję się nimi pieczołowicie.
Poprzedniego dnia Mark, wskazując na mapie podpowiedział nam, że możemy skrócić sobie drogę o kilka kilometrów i zamiast dochodzić do stacji w Sliudance, odbić w góry na 149km i dojść do stacji Temnaja Pad', skąd elektryczką dotrzemy do Irkucka. Z tego, co pamiętamy jeszcze z naszej wycieczki w Chamar-daban w poniedziałek ostatni pociąg ze Sliudanki odjeżdża do Irkucka o 19.19.
Mam zatem komfort czasowy, zostało 10km. Idę spokojnie, po drodze uzupełniam wodę w topniejącej rzece, zatrzymuję się przy siedlisku ptaków pobawić się trochę aparatem. Od kilku godzin deszcz "wisiał" już wyraźnie w powietrzu. Pada. Nie specjalnie przeszkadza mi to w chodzie, jedynie podkłady robią się śliskie. Równo o 17.00 docieram na 149km do wioski Stara Angasolskaja. W drewnianej budce biorę się za gotowanie, cudów nie będzie - kartoszeczka i chińska zupka. Kilka minut po 18 żegnamy się z krugobajkałką i odbijamy w górę, w kierunku stacji. Mamy do pokonania dobre 4km. Wędrówka przez rozmoknięty, błotnisty las przywodzi mi na myśl wspomnienia z dzieciństwa - deszczowe spacery po klifie - z Trzęsacza do Rewala. Wspinając się dość ostro przez ostatni kilometr docieramy do stacji. Wedle naszych obliczeń pociąg powinien być tu w ciągu 20min. Tymczasem deszcz rozpadał się na dobre, chowamy się pod daszkiem w opuszczonej chacie. Co kilka minut przemykają składy towarowe, liczące po 60 i więcej wagonów. I tak jeden za drugim, a elektryczki, jak nie było tak nie ma. Minęła godzina. Wizja kolejnej nocy w namiocie i to w takim deszczu jest średnio atrakcyjna. W oddali widać budkę zawiadowcy, no cóż, idziemy. Szaga marsz! - wyskakuje z budki z karabinem. Izvenicie… - zaczyna Kuba… - będzie za 10min - otrzymujemy w odpowiedzi. Wracamy na peron. Do Irkucka docieramy o 23.30. O prysznicu można już tylko pomarzyć… za to satysfakcji nie odbierze nam nikt.
Galeria: http://picasaweb.google.ru/bartek.biskupski/Krugobajkalka101205/
Dzisiejszy post wyszedł wielowątkowy, zaczynać kolejnego nie ma sensu, więc dorzucę tu jeszcze słów kilka.
Rosyjski nacjonalizm, szowinizm, a nawet rasizm to nic nowego. Mówi się o tym i pisze dużo, szczególnie ostatnimi czasy. Jak się dzisiaj dowiedziałem na zajęciach z Migracji we współczesnej Rosji, Irkuck wbrew pozorom jest według badań jednym z najbardziej ksenofobicznych miast Rosji. Wbrew pozorom, bo przecież miasto od wieków zamieszkałe przez wiele nacji i grup etnicznych, miasto gdzie zsyłano przedstawicieli różnych narodowości. Tolerancji się nie nauczyli, a widać to na każdym kroku. Po powrocie z zajęć Jan opowiada historię. Rzecz ma miejsce w podmiejskim zatłoczonym autobusie. Wszystkie miejsca siedzące zajęte, w przejściu tłok. Kierowca wstaje i przechadza się po autobusie, dostrzega jednego "azjatę", prawdopodobnie Buriata, wskazuje palcem - ty już tu nie siedzisz. Tamten wstaje bez słowa.
Wskoczmy jeszcze do innej bajki. Zepsuł mi się adapter bluetooth, wybrałem się zatem do marketu elektronicznego Eldorado. Kolejna zachodnia kalka, jeśli nie plagiat. Zupełnie jak Media Markt - te same kolory w reklamach, ta sama czcionka, generalnie wszystko wygląda tak samo - tylko nazwa inna. Pomyślicie, że to pewnie ta sama sieć tylko pod inną nazwą. Otóż nie, w Moskwie spotkaliśmy Media Markt… używający koloru różowego.
Stoję przy regale i oglądam 3 różne modele. Bałagan na wieszaku i brak cyferek przy kodach kreskowych uniemożliwia mi zidentyfikowanie ceny poszczególnych modeli. Szybko odnajduje się pani sprzedawczyni i oferuje mi pomoc. Komputer wie wszystko, zatem idziemy sprawdzić. Różnice między modelami wyczytałem sobie z opakowań, bo z zewnątrz różnią się tylko kolorami. Okazuje się, że najlepszy jest najtańszy. Sprzedawczyni komentuje - vot tak tol'ko v Rossii. Co prawda to prawda.
Dzisiaj wyjaśniło się dlaczego wzbudzamy taką ciekawość w stołówce. Jemy przecież normalnie - chyba. Otóż okazuje się, że nie do końca. Miejscowi zdecydowanie rzadziej, jeśli w ogóle, używają noża do posiłków, ba niektórzy ponoć nawet nie potrafią się nie posługiwać.
Gdyby po powrocie okazało się, że zapomniałem jakiejś z podstaw dobrego wychowania to nie czujcie się skrępowani mi o tym zasygnalizować ;)
2 komentarze:
Gratuluję przejścia Krugobajkałki!!!
Jedna z najpiękniejszych tras, jakie mi było dane zrobić :)
Obserwacje co do podkładów podzielam w całej rozciągłości... Gdyby one były kładzione w równych odstępach, ale nie... jak na złość.. :)
Przynajmniej komarów nie mieliście :P
Dzieki!:)
Wszelkie robactwo obudzilo sie do zycia w poniedzialek, wiatr ustal i sie stworzenia rozbrykaly. Na szczescie lub i nie spadl dosc intensywny deszcz i je troche stlumil. Tak czy owak pora na spacerek byla idealna.
Prześlij komentarz