Koniec. Конец. Їзїїр. 结束 niedziela, 7 września 2008


26 sierpnia, 19:05 dumnie wychodzę na płytę lotniska w Gdańsku. Witaj Ojczyzno.

165 dni poza domem, setki godzin w podróży, grubo ponad 25 000 pokonanych kilometrów, z czego 2500 w powietrzu, dwa razy tyle na kołach - rowerem, stopem, taksówką, marszrutką, autobusem czy ciężarówką, a nawet limuzyną. Pozostałe20 tysięcy - koleją. Ile na własnych nogach? Trudno zliczyć. Cztery państwa, dziesiątki miast, setki poznanych ludzi. Najgłębsze jezioro świata, najwyższy szczyt Syberii, pustynia Gobi, ocean, czwarty najwyższy budynek świata, nieokiełznana dzicz tajgi, a z drugiej strony subtropiki i największe, najprężniej rozwijające się aglomeracje świata. Najniższe i najwyższe temperatury, na jakie w życiu wystawiony był mój organizm, najdłuższe pokonywane pieszo odcinki i względne różnice wysokości . Upadki i wzloty, chwile euforii i zwątpienia. Spełnienie marzeń, realizacja celów, sprawdzenie swojej wytrzymałości i determinacji, a przede wszystkim ogrom nowych doświadczeń i niesamowite znajomości.

Irkuck - Moska - Sankt Petersburg - Helsinki - Turku - Gdańsk, tak ułożyła się moja droga "do domu" przez ostatnie 12 dni podróży. Cofnijmy się jednak jeszcze trochę wstecz, tak, aby nie pozwolić zerwać się biegowi wydarzeń, a przygodzie uchować przed moim wspomnieniem.

17 sierpnia gdzieś jeszcze przed, a patrząc już stąd -za, choć kto wie czy nie właśnie dokładnie na - Uralu, w mknącym pociągu poczyniłem notatkę, która do dziś nie ujrzała Waszych oczu. Zacznijmy zatem od niej...

Na Zachód

Jeśli napiszę, że pierwszy raz od pół roku jadę na Zachód, geograficznie nie będzie to do końca prawda, jednakże właśnie takie mam teraz odczucie. I coś w tym jest. Właśnie mija 51 godzina mojej podróży z Irkucka do Moskwy, leże na verhnei leżance i rozmyślam. I tak przez większość czasu. Podróż Transsibem to swego rodzaju ceremonia. Ceremonia życia codziennego, wyścig pomysłów na zabijanie nudy i walka z czasem, który w drodze na Zachód się cofa. 5 godzin gdzieś ot tak się rozmywa. Każda minuta w podróży jest po prostu o 4 sekundy dłuższa.

Ostatni tydzień na Syberii minął na żegnaniu się. Głównie z Bajkałem. Za cel naszej ostatniej wyprawy obraliśmy sobie półwysep Święty Nos, najbardziej oddalony z nadbajkalskich zakątków, do których dotychczas udało nam się dotrzeć. Koleją do Ułan Ude ponad 400km, później niemalże kolejne tyle marszrutką po bezdrożach Buriacji, aż do Ust-Bargruzina. Potem już tylko na stopa, najpierw łazikiem, a potem na pace koreańskiej ciężarówki wzdłuż wybrzeża zalewu bargruzińskiego. Słońce, góry, woda. Istna sielanka. Żeby nie było zbyt idealnie - komary i muszki dawały o sobie znać. Intensywnie. Miejsca przepiękne i jakby jeszcze nie tak tknięte wszechogarniającym syfem. I ku mej nieopisanej uciesze woda w jeziorze jakby ciepła. Jakby…

Mniej więcej w tym miejscu w laptopie skończyła się bateria, albo po prostu provodnik odegnał mnie od gniazdka, w którym ładować można tylko komórki i… golarki. Nie sądzę, żeby naładowanie laptopa wywołało kryzys energetyczny w Rosji, czy choćby zatrzymało pociąg, ale przepis jest przepisem, nawet jak jest durny i nikt go nie rozumie… i z przepisu należy go przestrzegać.

Ostatnie dwa dni w Irkucku mijają w pogoni za załatwianiem spraw bieżących - papierami, zakupami, a w końcu na pakowaniu. No i jeszcze pożegnanie z naszymi "ruskimi", zżyliśmy się przez ten kawałek czasu. Żegnają nas licznie i dosłownie - z szampańskim rozmachem. Już mi ich brakuje. Cokolwiek by ktokolwiek, kiedykolwiek nie powiedział o Rosjanach - ja wiem swoje.

84 godziny do Moskwy mijają… po prostu mijają. Nie jestem w stanie ocenić jak. Raz mam wrażenie, że się dłużą, innym razem, że uciekają zbyt szybko. W Moskwie spędzamy cały dzień, włócząc się ot, z mniej lub bardziej obranym celem. Lubię to miasto, nie zastanawiałem się jeszcze dlaczego, po prostu to czuję. Wieczorem, siedząc w Parku Pobiedy przechodzi mi przez głowę myśl - będę tu pracował. Czemu nie?

Budzimy się w Piterze. Dworzec Ładożski robi wrażenie. Nowoczesny, nie ma co. Kolejne cztery noce spędzamy w ciasnym mieszkanku młodego informatyka Artema, który gości nas zupełnie bezinteresownie. Nocleg wytrzaśnięty z kapelusza. Niemalże. Agata przeszukuje sprawnie zasoby CouchSurfing.com. Artem jako wręcz fanatyk Gaza M-20 Pobeda, znanego nam bardziej jako Warszawa podsuwa mi artykuł z polskiej gazety Motor… z 1957roku.Próbuję swoich sił w tłumaczeniu na rosyjski archaicznego tekstu technicznego, jego efekty powinny być widocznie wkrótce na jego stronie. Sam jestem ciekaw.

Chciałoby się napisać - Petersburg jaki jest każdy widzi. W końcu niemalże każdy "bardziej" dorosły, a i wielu młodszych zetknęło się z tym miastem, choćby w czytankach z podręcznika do rosyjskiego.
Paryż czy Wenecja Północy, jak na moje pasują oba określenia, ani w Paryżu, ani w Wenecji nie byłem. Miasto arcyinteresujące, choć jak na moje wcześniejsze doświadczenia zdecydowanie mało rosyjskie. Gdzie podział się chaos i "słowiańska rozpierducha"? Wszystko przemyślane i rozplanowane. Carzyna Piotr miał łeb. Arterie, aleje, ulice, uliczki i zaułki. Jakże urokliwe, chętnie pozują do mojego obiektywu. Przyjemna odmiana. 5 dni po 12h na nogach. Zobaczyliśmy wszystko co się dało, albo nawet więcej, wykorzystując uroki posiadania rosyjskiej legitymacji studenckiej, otwierającej drzwi do wszelkich interesujących przybytków - za darmo lub za symboliczną opłatą. Godne zwieńczenie półrocznej przyjaźni z Rosją.

Artem zdradza nam, jak za 6 euro dojechać do Helsinek. Za bilet do fińskiej stolicy wyłożyć musimy 50zł, jednakże w siateczkach grzecznie wieziemy paczuszkę papierosów, za którą po przekroczeniu granicy otrzymujemy od dobrej pani z autobusu 12 europejskich pieniążków.
Już na przejściu granicznym czuć zbliżającą się "wyższą" cywilizację. Ruscy wypuszczają nas bez problemu, choć braki w papierach są, ale i scenariusz na wytłumaczenie dlaczego brak u nas rejestracji w Petersburgu, wydaje się być całkiem spójny. Granicę przekraczamy w nocy, omija nas szok związany z gwałtowną zmianą "scenografii". Zmieniamy bajki. Z Wilka i Zająca budzimy się w świecie Muminków. Dosłownie.

Porażający spokój, cisza, uporządkowanie, funkcjonalność. Miłe miejsce… dla emeryta. Po Helsinkach wędrujemy kilka godzin delektując się deszczową sielanką. Popołudniu na wylotówkę zawozi nas autobus. Dalej do Turku pojedziemy na stopa. Kuba żartuje - to nie Rosja, tu za brak biletu nie strzelają. Jedziemy na gapę. Z punktu widzenia ułożonego Fina zjawisko musi być szalenie zabawne. Trzy łebki o wyraźnie słowiańskich rysach z ogromnymi plecakami… i walizką, wymachujące na poboczu tuż przed wjazdem na autostradę, gdzie nawet nie wolno się zatrzymywać. Nie jest tak źle jakby mogło się wydawać, niektórzy nawet do nas machają z pozdrowieniem. Jak szaleć to szaleć. Zatrzymuje się puściutki mikrobus i mimo, że nastawieni byliśmy na podróż raczej w pojedynkę to zabiera nas wszystkich z bagażami niemalże do samego Turku. No niemalże, bo pokonanie ostatniego odcinka 20km zajmuje nam zdecydowanie dłużej. Wydostanie się ze stacji na przedmieściach nie jest takie łatwe. W końcu zatrzymuje się dziewczyna w Polo. Po upchnięciu moich plecaków miejsce zostaje tylko na przednim siedzeniu. Składam się w harmonijkę i domykam drzwi. Czy tutaj ktoś w ogóle jeździ na stopa? - zagaduję prowadzącą. Nie bardzo, jak się okazuje. Bo niby po co? Po jakimś czasie w Turku dołączają do mnie Kuba z Agatą. Dwa dni do odlotu spędzamy u Erno, znajomego Agaty. Turku podoba mi się zdecydowanie bardziej, niż Helsinki. Ale czy tylko dlatego, że w Helsinkach nie zobaczyłem prawie nic, a w Turku wszystko? Może. Do Finlandii jeszcze wrócę.

Misja bloga się zakończyła. Oczywiście będzie on wisiał w sieci, a kto wie, kiedy jeszcze odżyje, kto wie komu się jeszcze przyda, a kogo zainteresuje.

Właśnie teraz chciałbym podziękować wszystkim czytelnikom za uwagę. Świadomość, że owo słowo pisane do kogoś dociera jest motywujące podczas płodzenia dziennika. Podziękować chciałbym również moim towarzyszom podróży, za to, że po prostu byli, wszystkim napotkanym życzliwym ludziom, no a przede wszystkim rodzicom za wsparcie, również finansowe, bo bez którego mógłbym pobłądzić sobie co najwyżej palcem po mapie, albo kursorem myszki po Google Maps;) Dziękuję!

Mam nadzieję zorganizować, zapewne w październiku, pokaz zdjęć i poopowiadać jeszcze kilka mniej i bardziej ciekawych historii, na które zabrakło tutaj miejsca. Czujcie się zaproszeni. O szczegółach nie omieszkam poinformować. Z czasem internetowe światło ujrzą również fotografie z dalszej części podróży. Także nie zapominajcie o Zesłanym.
"Podroż jest po prostu stosunkowo zdrowym rodzajem narkotyku"
A. Stasiuk
Do zobaczenia w drodze!

 Irkuck - Moskwa - Petersburg - Helsinki - Turku poniedziałek, 25 sierpnia 2008





Pokrótce.
Posted by Picasa

 E'to xuzhe chem Rossiya... a xuzhe uzhe netu;))))) wtorek, 5 sierpnia 2008

Tak jak się spodziewałem czas, którym tak niespodziewanie zostałem obdarowany, zagospodarował się sam. Odespawszy chińskie wojaże ruszyłem na szlak irkuckich księgarni i tak spotkałem Michała i Ewelinę, którzy od Bajkału zaczęli swoją podróż dookoła Azji. Upolowałem ich błądzących w centrum, w poszukiwaniu miejsca, gdzie można by coś zjeść. Jak się okazuje wyzwanie to nie lada, bo informacje w przewodnikach nieaktualne, a w samym Irkucku faktycznie ciężko znaleźć przyzwoity lokal, gdzie można zjeść za rozsądną cenę.

Od słowa do słowa i wylądowaliśmy razem na Olchonie. O samej wyspie już trochę pisałem, miałem okazję tam gościć pod koniec kwietnia i obiecałem sobie wtedy, oczarowany jej urokiem, że tu jeszcze wrócę latem. Nieoczekiwanie dotrzymałem słowa. Do Chuzhiru położonego w centrum wyspy zabrał nas w sobotę z rana kursowy, zabytkowy Ikarus. Podróż, choć ponad dziesięciogodzinna minęła, za sprawą kierowcy - żartownisia, w przezabawnej atmosferze.

Jeszcze przed ruszeniem, któryś z pasażerów rzucił:
- ni odno okoshko ne otkryvaetsya! (żadno z okien się nie otwiera!)
Na co kierowca:
- vot v koreiskix avtobusax vse otkryvaetsya, v ruskix uzhe davno ne otkryvaetsya... spasibo chto vobshche edet... (w koreańskich autobusach wszystko się otwiera, w ruskich już dawno przestało, i tak cud, że w ogóle jedzie... - park zabytkowych radzieckich pojazdów zastąpiły w Irkucku jeszcze starsze, choć z reguły bardziej sprawne, autobusy sprowadzone z Korei)

Zbliżając się do stromego wzniesienia jeden z pasażerów z przekorą:
- vot seichas uznaete chto e'to nastoyashchaya Rossiya! (no to teraz zobaczycie co to prawdziwa Rosja)
Kierowca:
- e'to xuzhe chem Rossiya... a xuzhe uzhe netu... (gorzej niż Rosja... a gorzej to już nie ma...) :D

Ciężko mi było powstrzymać się od śmiechu. No dobra, nawet nie próbowałem.

Wracając dzisiaj o świcie do Irkucka przypadło mi miejsce obok młodego Buriata, który jeszcze nie skończył imprezy... Choć z koncentracją ciężko mu szło, usilnie próbował ze mną pogadać. Zwierzywszy mi się skąd, dokąd po co i jak jedzie przeszedł do standardowego pytania:
- otkuda? (skąd jesteś?)
- iz Polshi (z Polski)
- e'to gorod? (to miasto?)
- strana (kraj)
- derevnya? (wioska?)
- net, drugaya strana (nie, inny kraj)
- daleko ot Irkutska?
- sem' tysyach kilometrov (7000km)
- sem'desyat? (70km?)
- sem' tysyach! (7000km)
- eee...

I zrobił minę jakby to wybiegało poza jego poziom abstrakcji... a może go nauczyli liczyć tylko do stu?;)

W czwartek wyruszamy na wschodni brzeg Bajkału. Celem naszego kilkudniowego trekingu, począwszy od mieściny Ust-Bargruzin, będzie półwysep zwany Świętym Nosem.

A na zdjęciu dzisiejszy wschód słońca nad wyspą.

 Piękne syberyjskie lato czwartek, 31 lipca 2008

Nigdy nie da się wszystkiego przewidzieć, czasami musi coś paść, żeby inne mogło się udać i na odwrót, gdy udaje się wszystko można spodziewać, że coś w końcu wypali. Taka już uroda naszej ezgystencji. Irkuck przywitał mnie lekkim smakiem goryczy. W końcu gnałem tu specjalnie na wyznaczony dzień i zostałem ot tak olany. Ciężko się jednak przejmować, gdy świadomość cały czas przepełnia podróżnicza euforia i to poczucie zrealizowania marzenia. Nic nie dzieje się jednak bez celu, a pomysłów na zagospodarowanie dwóch tygodni tutaj mam, aż nazbyt wiele. Tu nie da się nudzić. Co mnie spotka? Sam jestem ciekaw.

Te nooooogi, skromne spódniczki, zapach spalin z niskooktanowej benzyny i... bomzhe. Tego nie ma nigdzie indziej na świecie. Piękne syberyjskie lato. Poczułem się jak w domu. Pełnia słońca, temperatura niby koło 30 stopni, ale wokół jakże przyjemnie. Delikatny chłodny powiew świeżego powietrza. Niby to nadal Azja, a wszystko takie nasze, a pomyśleć, że do prawdziwego domu jeszcze mały kawałek został. To będzie nadspodziewanie miłe uczucie.

Cofnijmy się jednak do poniedziałku. Dzień ten niewątpliwie zasługuje na uwagę w moich zapiskach. Przekorny był. Zdecydowanie.
Skończywszy pisać poprzedniego posta na schodach przed hostelem, mając w kieszeni kilka drobnych monet, poleciałem do recepcji hostelu poczynić tzw. check-out i odzyskać pieniążek 100 yuanów z depozytu, który miał mnie nakarmić i zawieźć na lotnisko. Mimo, że miałem smaka na coś zdecydowanie chińskiego, to na złość rano wszystko wokół było pozamykane. Nie mając w zanadrzu specjalnie dużo czasu zdecydowaliśmy się zjeść w hostelowej kafejce. Pożegnaliśmy się z Radkiem, pognał zobaczyć jeszcze to i owo w Pekinie, a ja czekałem na swoje fantazyjne śniadanie. Zachciało mi się. Odczekałem swoje, ale i zjadłem z zadowoleniem. Ten banknot jest fałszywy - słyszę płacąc za kawę, tosta i śmieszną jajecznicę. Jak to? Przecież przed chwilą dostałem tę stówę z recepcji. Nerw. Godzinę kłóciłem się z mądralińskim żółtkiem. Na nic grożenie policja i wołanie szefa. Jacy Ci ludzi są ograniczeni to trzeba zaznać samemu. Za chwilę odleci mi samolot, moja stówa jest lewa i nawet nie mam za co kupić biletu na metro. Nie dbają o reputację - ich problem. W końcu to nie fortuna, rzucam banknotem i niepłacąc za śniadanie wybiegam z hostelu. Hey man....! Jedziesz na lotnisko? - woła do mnie zabawny żyd z dwoma ledwo domykającymi się walichami. No jadę, tylko jeszcze nie wiem jak, bo nie mam kasy - odpowiadam. Nie bój żaby - odpowiada rudy. Uratował mi tyłek. Wysiadamy w 3 terminalu - tym przeogromniastym - międzynarodowym. Czasu mało, muszę szybko zdać plecak tymczasem przede mną milion stanowisk miliona linii lotniczych. Wszystkich na świecie oprócz mojej. Żegnam się z rudym - do Izraela przez Australię sobie trochę poleci. Co jest do cholery?! Na rozpisce nie mojego samolotu. Run. W informacji panie oświecają mnie, że mój samolot odlatuje z innego terminalu. Że co? Myślalem, że Rosja to zagranica. A tu masz. Autobus transferowy i dawaj. Jedziemy dobre 15km. Już zaczynam się żegnać z samolotem. Przepycham się i lecę do informacji. Znów mi się jakieś niekumate towarzystwo trafia. Pokazują mi kartkę z listą linii lotniczych, Krasair'a oczywiście nie ma, za to jest coś z Rossiya w nazwie. Zaryzykujemy. W końcu na tablicy zza chińskich znaczków wyłania się Irkutsk. Uffff! Lot 7B374 opóźniony 1,5h. Karta płatnicza w strefie bezcłowej daje mi jeść i pić, muszę się odprężyć przed lotem, polecę w końcu wynalazkiem, który ze współczesną techniką ma niewiele wspólnego. Kanadyjec na pokładzie panikuje i obdzwania całą rodzinę - niemalże się żegna. Do lotu zbieramy się tak długo, że zaczynam mieć naprawdę wątpliwości czy to cudo poleci. W końcu wystrzeleni zostajemy w przestrzeń kosmiczną z ogromnym przyspieszeniem. Albo mi się po prostu wydaje. Tragedii nie ma, za to jest pyszny chiński obiadek, któremu ledwo daję radę. Bajkał z góry! Jestem już przekonany, że warto było wykosztować się na bilet lotniczy.

 Zesłany zatrzymany poniedziałek, 28 lipca 2008

Po 26 dniach przebywania na wolności osadzony o pseudonimie Zesłany oddał się dobrowolnie w ręce władz na terytorium ChRL. Dnia 28.07 br. odtransportowany zostanie do Irkucka, gdzie spodziewany jest o godzinie 17.40 czasu lokalnego. Jak udało nam się dowiedzieć zrealizował w pełni swój plan.
BB

 Ciągle mi Mao

Koniec. Wszystko co dobre szybko się kończy, niestety. Jest 8 rano, siedzę na schodach przed hostelem, który kryje się w małym, cichym hutongu, odchodzącym gdzieś tam od głównych pekińskich arterii. Za niespełna 10 godzin będę już z powrotem w Irkucku.

Niestety z relacjonowaniem na bieżąco utknąłem daleko i dawno stąd, jeszcze gdzieś w Yangshuo na samym południu Chin. Niewykluczone, że to jeszcze nadrobię, jeśli nie... to opowiem osobiście. Ostatnie 3 dni spędziliśmy w Pekinie, zaliczając główne atrakcje z cyklu plac Tiananmen, Wielki Mur i Pałac Letni. Poprzednie niespełna 3 dni bawiliśmy w Szanghaju.

Podumuwując - Chiny bardzo mnie zaskoczyły, na plus. W dużej mierze zapewne przyczyniła się do tego olimpiada, choć bo ja wiem. Większość z moich stereotypów pękła, a wyobrażenia zupełnie się nie pokryły. Ten kraj się naprawdę niesamowicie szybko rozwija. Różnice kulturowe sprawiają, że egzystowanie tutaj bywa uciążliwe, ale pomyślałem sobie, że jeśli koniec końców mieli by nas zalać i zdominować to wcale to nie musi być wizja katastroficzna. Bredzę. Przyroda, krajobrazy, zabytki - to osobna bajka, ale bajka piękna, jak dla mnie zdecydowanie najbardziej egzotyczna z dotychczasowych podróży. Lece zjeść śniadanie i wsiadam w Tupolewa 154.

 Morze Chinskie, Zolte czy ocean? 3 in 1 środa, 23 lipca 2008

Południe Chin zostawiamy za nami i mkniemy na wschód. We wtorek popołudniu wylądujemy w Szanghaju, gdzie poza małym zwiedzaniem i wyprawą nad ocean, wypada oczywiście spędzić trochę czasu na zakupach. Plan mamy taki żeby wykąpać się jednocześnie w morzu chińskim, żółtym i jeszcze oceanie, nie prawdopodobnie lepszego miejsca niż Szanghaj, chyba. W pierwotnych planach miał być Hong Kong, ale oboje dostaliśmy tylko jednokrotne wizy (wjazd do HK uznawany jest jako opuszczenie terytorium CHRL), a czas nie pozwala nam niestety na zbytnie eksperymenty.

Dzień 16 - 19.07
Jazda hardseaterem to ciekawe, w pełni tego słowa znaczenia, doświadczenie. Trudno spodziewać się cudów płacąc za 24h podróż coś koło 50zł, trzeba za to dołożyć dużo od siebie - przede wszystkim wytrwałości. Twarda, wąska ławka z oparciem pod kątem prostym, setki oczu wlepionych w ciebie, no i te chińskie zwyczaje... Byle do przodu.
Guilin przywitał nas jak to przystało na tą strefę klimatyczną - "deszczykiem". W sumie to żadna różnica czy jest się mokrym od deszczu czy od potu, który chcąc niechcąc leje się tu z człowieka hektolitrami. Kupienie biletów do Szanghaju na poniedziałek okazało się też wyzwaniem, ale koniec końców udało się mniej więcej tak jak chcieliśmy. Błądząc po Guilin, podążając za wskazówkami z przewodnika w końcu trafiamy do hostelu. W barze na dole poznajemy Agnieszkę i Pawła z Poznania. Guilin jest właściwie tylko naszym miejscem przesiadkowym, więc będziemy mykać stąd czym prędzej.

Dzień 17 - 20.07
Żebyśmy pospali to nie powiem, ale ciężko wylegiwać się w wyrze, gdy tyle atrakcji wokół. Poranna przechadzka po mieście i utwierdzamy się w przekonaniu, że nie na tu nic specjalnie ciekawego. Z nowymi znajomymi jedziemy do Yangshuo, miejsca naprawdę bajecznego. Dużo mógłbym pisać. Popoludnie spedzamy relaksujac sie i szwedajac po miescinie. Atrakcja dnia jest rejs po rzece Li. Takich widokow sie nie zapomina.
Co dzialo sie dalej i jak dotarlismy do Szanghaju o tym wkrotce. Tymczasem przesylam pozdrowienia znad oceanu. Wlasnie lecimy na plaze w Jinshan.