Nigdy nie da się wszystkiego przewidzieć, czasami musi coś paść, żeby inne mogło się udać i na odwrót, gdy udaje się wszystko można spodziewać, że coś w końcu wypali. Taka już uroda naszej ezgystencji. Irkuck przywitał mnie lekkim smakiem goryczy. W końcu gnałem tu specjalnie na wyznaczony dzień i zostałem ot tak olany. Ciężko się jednak przejmować, gdy świadomość cały czas przepełnia podróżnicza euforia i to poczucie zrealizowania marzenia. Nic nie dzieje się jednak bez celu, a pomysłów na zagospodarowanie dwóch tygodni tutaj mam, aż nazbyt wiele. Tu nie da się nudzić. Co mnie spotka? Sam jestem ciekaw.
Te nooooogi, skromne spódniczki, zapach spalin z niskooktanowej benzyny i... bomzhe. Tego nie ma nigdzie indziej na świecie. Piękne syberyjskie lato. Poczułem się jak w domu. Pełnia słońca, temperatura niby koło 30 stopni, ale wokół jakże przyjemnie. Delikatny chłodny powiew świeżego powietrza. Niby to nadal Azja, a wszystko takie nasze, a pomyśleć, że do prawdziwego domu jeszcze mały kawałek został. To będzie nadspodziewanie miłe uczucie.
Cofnijmy się jednak do poniedziałku. Dzień ten niewątpliwie zasługuje na uwagę w moich zapiskach. Przekorny był. Zdecydowanie.
Skończywszy pisać poprzedniego posta na schodach przed hostelem, mając w kieszeni kilka drobnych monet, poleciałem do recepcji hostelu poczynić tzw. check-out i odzyskać pieniążek 100 yuanów z depozytu, który miał mnie nakarmić i zawieźć na lotnisko. Mimo, że miałem smaka na coś zdecydowanie chińskiego, to na złość rano wszystko wokół było pozamykane. Nie mając w zanadrzu specjalnie dużo czasu zdecydowaliśmy się zjeść w hostelowej kafejce. Pożegnaliśmy się z Radkiem, pognał zobaczyć jeszcze to i owo w Pekinie, a ja czekałem na swoje fantazyjne śniadanie. Zachciało mi się. Odczekałem swoje, ale i zjadłem z zadowoleniem. Ten banknot jest fałszywy - słyszę płacąc za kawę, tosta i śmieszną jajecznicę. Jak to? Przecież przed chwilą dostałem tę stówę z recepcji. Nerw. Godzinę kłóciłem się z mądralińskim żółtkiem. Na nic grożenie policja i wołanie szefa. Jacy Ci ludzi są ograniczeni to trzeba zaznać samemu. Za chwilę odleci mi samolot, moja stówa jest lewa i nawet nie mam za co kupić biletu na metro. Nie dbają o reputację - ich problem. W końcu to nie fortuna, rzucam banknotem i niepłacąc za śniadanie wybiegam z hostelu. Hey man....! Jedziesz na lotnisko? - woła do mnie zabawny żyd z dwoma ledwo domykającymi się walichami. No jadę, tylko jeszcze nie wiem jak, bo nie mam kasy - odpowiadam. Nie bój żaby - odpowiada rudy. Uratował mi tyłek. Wysiadamy w 3 terminalu - tym przeogromniastym - międzynarodowym. Czasu mało, muszę szybko zdać plecak tymczasem przede mną milion stanowisk miliona linii lotniczych. Wszystkich na świecie oprócz mojej. Żegnam się z rudym - do Izraela przez Australię sobie trochę poleci. Co jest do cholery?! Na rozpisce nie mojego samolotu. Run. W informacji panie oświecają mnie, że mój samolot odlatuje z innego terminalu. Że co? Myślalem, że Rosja to zagranica. A tu masz. Autobus transferowy i dawaj. Jedziemy dobre 15km. Już zaczynam się żegnać z samolotem. Przepycham się i lecę do informacji. Znów mi się jakieś niekumate towarzystwo trafia. Pokazują mi kartkę z listą linii lotniczych, Krasair'a oczywiście nie ma, za to jest coś z Rossiya w nazwie. Zaryzykujemy. W końcu na tablicy zza chińskich znaczków wyłania się Irkutsk. Uffff! Lot 7B374 opóźniony 1,5h. Karta płatnicza w strefie bezcłowej daje mi jeść i pić, muszę się odprężyć przed lotem, polecę w końcu wynalazkiem, który ze współczesną techniką ma niewiele wspólnego. Kanadyjec na pokładzie panikuje i obdzwania całą rodzinę - niemalże się żegna. Do lotu zbieramy się tak długo, że zaczynam mieć naprawdę wątpliwości czy to cudo poleci. W końcu wystrzeleni zostajemy w przestrzeń kosmiczną z ogromnym przyspieszeniem. Albo mi się po prostu wydaje. Tragedii nie ma, za to jest pyszny chiński obiadek, któremu ledwo daję radę. Bajkał z góry! Jestem już przekonany, że warto było wykosztować się na bilet lotniczy.
Te nooooogi, skromne spódniczki, zapach spalin z niskooktanowej benzyny i... bomzhe. Tego nie ma nigdzie indziej na świecie. Piękne syberyjskie lato. Poczułem się jak w domu. Pełnia słońca, temperatura niby koło 30 stopni, ale wokół jakże przyjemnie. Delikatny chłodny powiew świeżego powietrza. Niby to nadal Azja, a wszystko takie nasze, a pomyśleć, że do prawdziwego domu jeszcze mały kawałek został. To będzie nadspodziewanie miłe uczucie.
Cofnijmy się jednak do poniedziałku. Dzień ten niewątpliwie zasługuje na uwagę w moich zapiskach. Przekorny był. Zdecydowanie.
Skończywszy pisać poprzedniego posta na schodach przed hostelem, mając w kieszeni kilka drobnych monet, poleciałem do recepcji hostelu poczynić tzw. check-out i odzyskać pieniążek 100 yuanów z depozytu, który miał mnie nakarmić i zawieźć na lotnisko. Mimo, że miałem smaka na coś zdecydowanie chińskiego, to na złość rano wszystko wokół było pozamykane. Nie mając w zanadrzu specjalnie dużo czasu zdecydowaliśmy się zjeść w hostelowej kafejce. Pożegnaliśmy się z Radkiem, pognał zobaczyć jeszcze to i owo w Pekinie, a ja czekałem na swoje fantazyjne śniadanie. Zachciało mi się. Odczekałem swoje, ale i zjadłem z zadowoleniem. Ten banknot jest fałszywy - słyszę płacąc za kawę, tosta i śmieszną jajecznicę. Jak to? Przecież przed chwilą dostałem tę stówę z recepcji. Nerw. Godzinę kłóciłem się z mądralińskim żółtkiem. Na nic grożenie policja i wołanie szefa. Jacy Ci ludzi są ograniczeni to trzeba zaznać samemu. Za chwilę odleci mi samolot, moja stówa jest lewa i nawet nie mam za co kupić biletu na metro. Nie dbają o reputację - ich problem. W końcu to nie fortuna, rzucam banknotem i niepłacąc za śniadanie wybiegam z hostelu. Hey man....! Jedziesz na lotnisko? - woła do mnie zabawny żyd z dwoma ledwo domykającymi się walichami. No jadę, tylko jeszcze nie wiem jak, bo nie mam kasy - odpowiadam. Nie bój żaby - odpowiada rudy. Uratował mi tyłek. Wysiadamy w 3 terminalu - tym przeogromniastym - międzynarodowym. Czasu mało, muszę szybko zdać plecak tymczasem przede mną milion stanowisk miliona linii lotniczych. Wszystkich na świecie oprócz mojej. Żegnam się z rudym - do Izraela przez Australię sobie trochę poleci. Co jest do cholery?! Na rozpisce nie mojego samolotu. Run. W informacji panie oświecają mnie, że mój samolot odlatuje z innego terminalu. Że co? Myślalem, że Rosja to zagranica. A tu masz. Autobus transferowy i dawaj. Jedziemy dobre 15km. Już zaczynam się żegnać z samolotem. Przepycham się i lecę do informacji. Znów mi się jakieś niekumate towarzystwo trafia. Pokazują mi kartkę z listą linii lotniczych, Krasair'a oczywiście nie ma, za to jest coś z Rossiya w nazwie. Zaryzykujemy. W końcu na tablicy zza chińskich znaczków wyłania się Irkutsk. Uffff! Lot 7B374 opóźniony 1,5h. Karta płatnicza w strefie bezcłowej daje mi jeść i pić, muszę się odprężyć przed lotem, polecę w końcu wynalazkiem, który ze współczesną techniką ma niewiele wspólnego. Kanadyjec na pokładzie panikuje i obdzwania całą rodzinę - niemalże się żegna. Do lotu zbieramy się tak długo, że zaczynam mieć naprawdę wątpliwości czy to cudo poleci. W końcu wystrzeleni zostajemy w przestrzeń kosmiczną z ogromnym przyspieszeniem. Albo mi się po prostu wydaje. Tragedii nie ma, za to jest pyszny chiński obiadek, któremu ledwo daję radę. Bajkał z góry! Jestem już przekonany, że warto było wykosztować się na bilet lotniczy.