Koniec. Конец. Їзїїр. 结束 niedziela, 7 września 2008


26 sierpnia, 19:05 dumnie wychodzę na płytę lotniska w Gdańsku. Witaj Ojczyzno.

165 dni poza domem, setki godzin w podróży, grubo ponad 25 000 pokonanych kilometrów, z czego 2500 w powietrzu, dwa razy tyle na kołach - rowerem, stopem, taksówką, marszrutką, autobusem czy ciężarówką, a nawet limuzyną. Pozostałe20 tysięcy - koleją. Ile na własnych nogach? Trudno zliczyć. Cztery państwa, dziesiątki miast, setki poznanych ludzi. Najgłębsze jezioro świata, najwyższy szczyt Syberii, pustynia Gobi, ocean, czwarty najwyższy budynek świata, nieokiełznana dzicz tajgi, a z drugiej strony subtropiki i największe, najprężniej rozwijające się aglomeracje świata. Najniższe i najwyższe temperatury, na jakie w życiu wystawiony był mój organizm, najdłuższe pokonywane pieszo odcinki i względne różnice wysokości . Upadki i wzloty, chwile euforii i zwątpienia. Spełnienie marzeń, realizacja celów, sprawdzenie swojej wytrzymałości i determinacji, a przede wszystkim ogrom nowych doświadczeń i niesamowite znajomości.

Irkuck - Moska - Sankt Petersburg - Helsinki - Turku - Gdańsk, tak ułożyła się moja droga "do domu" przez ostatnie 12 dni podróży. Cofnijmy się jednak jeszcze trochę wstecz, tak, aby nie pozwolić zerwać się biegowi wydarzeń, a przygodzie uchować przed moim wspomnieniem.

17 sierpnia gdzieś jeszcze przed, a patrząc już stąd -za, choć kto wie czy nie właśnie dokładnie na - Uralu, w mknącym pociągu poczyniłem notatkę, która do dziś nie ujrzała Waszych oczu. Zacznijmy zatem od niej...

Na Zachód

Jeśli napiszę, że pierwszy raz od pół roku jadę na Zachód, geograficznie nie będzie to do końca prawda, jednakże właśnie takie mam teraz odczucie. I coś w tym jest. Właśnie mija 51 godzina mojej podróży z Irkucka do Moskwy, leże na verhnei leżance i rozmyślam. I tak przez większość czasu. Podróż Transsibem to swego rodzaju ceremonia. Ceremonia życia codziennego, wyścig pomysłów na zabijanie nudy i walka z czasem, który w drodze na Zachód się cofa. 5 godzin gdzieś ot tak się rozmywa. Każda minuta w podróży jest po prostu o 4 sekundy dłuższa.

Ostatni tydzień na Syberii minął na żegnaniu się. Głównie z Bajkałem. Za cel naszej ostatniej wyprawy obraliśmy sobie półwysep Święty Nos, najbardziej oddalony z nadbajkalskich zakątków, do których dotychczas udało nam się dotrzeć. Koleją do Ułan Ude ponad 400km, później niemalże kolejne tyle marszrutką po bezdrożach Buriacji, aż do Ust-Bargruzina. Potem już tylko na stopa, najpierw łazikiem, a potem na pace koreańskiej ciężarówki wzdłuż wybrzeża zalewu bargruzińskiego. Słońce, góry, woda. Istna sielanka. Żeby nie było zbyt idealnie - komary i muszki dawały o sobie znać. Intensywnie. Miejsca przepiękne i jakby jeszcze nie tak tknięte wszechogarniającym syfem. I ku mej nieopisanej uciesze woda w jeziorze jakby ciepła. Jakby…

Mniej więcej w tym miejscu w laptopie skończyła się bateria, albo po prostu provodnik odegnał mnie od gniazdka, w którym ładować można tylko komórki i… golarki. Nie sądzę, żeby naładowanie laptopa wywołało kryzys energetyczny w Rosji, czy choćby zatrzymało pociąg, ale przepis jest przepisem, nawet jak jest durny i nikt go nie rozumie… i z przepisu należy go przestrzegać.

Ostatnie dwa dni w Irkucku mijają w pogoni za załatwianiem spraw bieżących - papierami, zakupami, a w końcu na pakowaniu. No i jeszcze pożegnanie z naszymi "ruskimi", zżyliśmy się przez ten kawałek czasu. Żegnają nas licznie i dosłownie - z szampańskim rozmachem. Już mi ich brakuje. Cokolwiek by ktokolwiek, kiedykolwiek nie powiedział o Rosjanach - ja wiem swoje.

84 godziny do Moskwy mijają… po prostu mijają. Nie jestem w stanie ocenić jak. Raz mam wrażenie, że się dłużą, innym razem, że uciekają zbyt szybko. W Moskwie spędzamy cały dzień, włócząc się ot, z mniej lub bardziej obranym celem. Lubię to miasto, nie zastanawiałem się jeszcze dlaczego, po prostu to czuję. Wieczorem, siedząc w Parku Pobiedy przechodzi mi przez głowę myśl - będę tu pracował. Czemu nie?

Budzimy się w Piterze. Dworzec Ładożski robi wrażenie. Nowoczesny, nie ma co. Kolejne cztery noce spędzamy w ciasnym mieszkanku młodego informatyka Artema, który gości nas zupełnie bezinteresownie. Nocleg wytrzaśnięty z kapelusza. Niemalże. Agata przeszukuje sprawnie zasoby CouchSurfing.com. Artem jako wręcz fanatyk Gaza M-20 Pobeda, znanego nam bardziej jako Warszawa podsuwa mi artykuł z polskiej gazety Motor… z 1957roku.Próbuję swoich sił w tłumaczeniu na rosyjski archaicznego tekstu technicznego, jego efekty powinny być widocznie wkrótce na jego stronie. Sam jestem ciekaw.

Chciałoby się napisać - Petersburg jaki jest każdy widzi. W końcu niemalże każdy "bardziej" dorosły, a i wielu młodszych zetknęło się z tym miastem, choćby w czytankach z podręcznika do rosyjskiego.
Paryż czy Wenecja Północy, jak na moje pasują oba określenia, ani w Paryżu, ani w Wenecji nie byłem. Miasto arcyinteresujące, choć jak na moje wcześniejsze doświadczenia zdecydowanie mało rosyjskie. Gdzie podział się chaos i "słowiańska rozpierducha"? Wszystko przemyślane i rozplanowane. Carzyna Piotr miał łeb. Arterie, aleje, ulice, uliczki i zaułki. Jakże urokliwe, chętnie pozują do mojego obiektywu. Przyjemna odmiana. 5 dni po 12h na nogach. Zobaczyliśmy wszystko co się dało, albo nawet więcej, wykorzystując uroki posiadania rosyjskiej legitymacji studenckiej, otwierającej drzwi do wszelkich interesujących przybytków - za darmo lub za symboliczną opłatą. Godne zwieńczenie półrocznej przyjaźni z Rosją.

Artem zdradza nam, jak za 6 euro dojechać do Helsinek. Za bilet do fińskiej stolicy wyłożyć musimy 50zł, jednakże w siateczkach grzecznie wieziemy paczuszkę papierosów, za którą po przekroczeniu granicy otrzymujemy od dobrej pani z autobusu 12 europejskich pieniążków.
Już na przejściu granicznym czuć zbliżającą się "wyższą" cywilizację. Ruscy wypuszczają nas bez problemu, choć braki w papierach są, ale i scenariusz na wytłumaczenie dlaczego brak u nas rejestracji w Petersburgu, wydaje się być całkiem spójny. Granicę przekraczamy w nocy, omija nas szok związany z gwałtowną zmianą "scenografii". Zmieniamy bajki. Z Wilka i Zająca budzimy się w świecie Muminków. Dosłownie.

Porażający spokój, cisza, uporządkowanie, funkcjonalność. Miłe miejsce… dla emeryta. Po Helsinkach wędrujemy kilka godzin delektując się deszczową sielanką. Popołudniu na wylotówkę zawozi nas autobus. Dalej do Turku pojedziemy na stopa. Kuba żartuje - to nie Rosja, tu za brak biletu nie strzelają. Jedziemy na gapę. Z punktu widzenia ułożonego Fina zjawisko musi być szalenie zabawne. Trzy łebki o wyraźnie słowiańskich rysach z ogromnymi plecakami… i walizką, wymachujące na poboczu tuż przed wjazdem na autostradę, gdzie nawet nie wolno się zatrzymywać. Nie jest tak źle jakby mogło się wydawać, niektórzy nawet do nas machają z pozdrowieniem. Jak szaleć to szaleć. Zatrzymuje się puściutki mikrobus i mimo, że nastawieni byliśmy na podróż raczej w pojedynkę to zabiera nas wszystkich z bagażami niemalże do samego Turku. No niemalże, bo pokonanie ostatniego odcinka 20km zajmuje nam zdecydowanie dłużej. Wydostanie się ze stacji na przedmieściach nie jest takie łatwe. W końcu zatrzymuje się dziewczyna w Polo. Po upchnięciu moich plecaków miejsce zostaje tylko na przednim siedzeniu. Składam się w harmonijkę i domykam drzwi. Czy tutaj ktoś w ogóle jeździ na stopa? - zagaduję prowadzącą. Nie bardzo, jak się okazuje. Bo niby po co? Po jakimś czasie w Turku dołączają do mnie Kuba z Agatą. Dwa dni do odlotu spędzamy u Erno, znajomego Agaty. Turku podoba mi się zdecydowanie bardziej, niż Helsinki. Ale czy tylko dlatego, że w Helsinkach nie zobaczyłem prawie nic, a w Turku wszystko? Może. Do Finlandii jeszcze wrócę.

Misja bloga się zakończyła. Oczywiście będzie on wisiał w sieci, a kto wie, kiedy jeszcze odżyje, kto wie komu się jeszcze przyda, a kogo zainteresuje.

Właśnie teraz chciałbym podziękować wszystkim czytelnikom za uwagę. Świadomość, że owo słowo pisane do kogoś dociera jest motywujące podczas płodzenia dziennika. Podziękować chciałbym również moim towarzyszom podróży, za to, że po prostu byli, wszystkim napotkanym życzliwym ludziom, no a przede wszystkim rodzicom za wsparcie, również finansowe, bo bez którego mógłbym pobłądzić sobie co najwyżej palcem po mapie, albo kursorem myszki po Google Maps;) Dziękuję!

Mam nadzieję zorganizować, zapewne w październiku, pokaz zdjęć i poopowiadać jeszcze kilka mniej i bardziej ciekawych historii, na które zabrakło tutaj miejsca. Czujcie się zaproszeni. O szczegółach nie omieszkam poinformować. Z czasem internetowe światło ujrzą również fotografie z dalszej części podróży. Także nie zapominajcie o Zesłanym.
"Podroż jest po prostu stosunkowo zdrowym rodzajem narkotyku"
A. Stasiuk
Do zobaczenia w drodze!

 Irkuck - Moskwa - Petersburg - Helsinki - Turku poniedziałek, 25 sierpnia 2008





Pokrótce.
Posted by Picasa

 E'to xuzhe chem Rossiya... a xuzhe uzhe netu;))))) wtorek, 5 sierpnia 2008

Tak jak się spodziewałem czas, którym tak niespodziewanie zostałem obdarowany, zagospodarował się sam. Odespawszy chińskie wojaże ruszyłem na szlak irkuckich księgarni i tak spotkałem Michała i Ewelinę, którzy od Bajkału zaczęli swoją podróż dookoła Azji. Upolowałem ich błądzących w centrum, w poszukiwaniu miejsca, gdzie można by coś zjeść. Jak się okazuje wyzwanie to nie lada, bo informacje w przewodnikach nieaktualne, a w samym Irkucku faktycznie ciężko znaleźć przyzwoity lokal, gdzie można zjeść za rozsądną cenę.

Od słowa do słowa i wylądowaliśmy razem na Olchonie. O samej wyspie już trochę pisałem, miałem okazję tam gościć pod koniec kwietnia i obiecałem sobie wtedy, oczarowany jej urokiem, że tu jeszcze wrócę latem. Nieoczekiwanie dotrzymałem słowa. Do Chuzhiru położonego w centrum wyspy zabrał nas w sobotę z rana kursowy, zabytkowy Ikarus. Podróż, choć ponad dziesięciogodzinna minęła, za sprawą kierowcy - żartownisia, w przezabawnej atmosferze.

Jeszcze przed ruszeniem, któryś z pasażerów rzucił:
- ni odno okoshko ne otkryvaetsya! (żadno z okien się nie otwiera!)
Na co kierowca:
- vot v koreiskix avtobusax vse otkryvaetsya, v ruskix uzhe davno ne otkryvaetsya... spasibo chto vobshche edet... (w koreańskich autobusach wszystko się otwiera, w ruskich już dawno przestało, i tak cud, że w ogóle jedzie... - park zabytkowych radzieckich pojazdów zastąpiły w Irkucku jeszcze starsze, choć z reguły bardziej sprawne, autobusy sprowadzone z Korei)

Zbliżając się do stromego wzniesienia jeden z pasażerów z przekorą:
- vot seichas uznaete chto e'to nastoyashchaya Rossiya! (no to teraz zobaczycie co to prawdziwa Rosja)
Kierowca:
- e'to xuzhe chem Rossiya... a xuzhe uzhe netu... (gorzej niż Rosja... a gorzej to już nie ma...) :D

Ciężko mi było powstrzymać się od śmiechu. No dobra, nawet nie próbowałem.

Wracając dzisiaj o świcie do Irkucka przypadło mi miejsce obok młodego Buriata, który jeszcze nie skończył imprezy... Choć z koncentracją ciężko mu szło, usilnie próbował ze mną pogadać. Zwierzywszy mi się skąd, dokąd po co i jak jedzie przeszedł do standardowego pytania:
- otkuda? (skąd jesteś?)
- iz Polshi (z Polski)
- e'to gorod? (to miasto?)
- strana (kraj)
- derevnya? (wioska?)
- net, drugaya strana (nie, inny kraj)
- daleko ot Irkutska?
- sem' tysyach kilometrov (7000km)
- sem'desyat? (70km?)
- sem' tysyach! (7000km)
- eee...

I zrobił minę jakby to wybiegało poza jego poziom abstrakcji... a może go nauczyli liczyć tylko do stu?;)

W czwartek wyruszamy na wschodni brzeg Bajkału. Celem naszego kilkudniowego trekingu, począwszy od mieściny Ust-Bargruzin, będzie półwysep zwany Świętym Nosem.

A na zdjęciu dzisiejszy wschód słońca nad wyspą.

 Piękne syberyjskie lato czwartek, 31 lipca 2008

Nigdy nie da się wszystkiego przewidzieć, czasami musi coś paść, żeby inne mogło się udać i na odwrót, gdy udaje się wszystko można spodziewać, że coś w końcu wypali. Taka już uroda naszej ezgystencji. Irkuck przywitał mnie lekkim smakiem goryczy. W końcu gnałem tu specjalnie na wyznaczony dzień i zostałem ot tak olany. Ciężko się jednak przejmować, gdy świadomość cały czas przepełnia podróżnicza euforia i to poczucie zrealizowania marzenia. Nic nie dzieje się jednak bez celu, a pomysłów na zagospodarowanie dwóch tygodni tutaj mam, aż nazbyt wiele. Tu nie da się nudzić. Co mnie spotka? Sam jestem ciekaw.

Te nooooogi, skromne spódniczki, zapach spalin z niskooktanowej benzyny i... bomzhe. Tego nie ma nigdzie indziej na świecie. Piękne syberyjskie lato. Poczułem się jak w domu. Pełnia słońca, temperatura niby koło 30 stopni, ale wokół jakże przyjemnie. Delikatny chłodny powiew świeżego powietrza. Niby to nadal Azja, a wszystko takie nasze, a pomyśleć, że do prawdziwego domu jeszcze mały kawałek został. To będzie nadspodziewanie miłe uczucie.

Cofnijmy się jednak do poniedziałku. Dzień ten niewątpliwie zasługuje na uwagę w moich zapiskach. Przekorny był. Zdecydowanie.
Skończywszy pisać poprzedniego posta na schodach przed hostelem, mając w kieszeni kilka drobnych monet, poleciałem do recepcji hostelu poczynić tzw. check-out i odzyskać pieniążek 100 yuanów z depozytu, który miał mnie nakarmić i zawieźć na lotnisko. Mimo, że miałem smaka na coś zdecydowanie chińskiego, to na złość rano wszystko wokół było pozamykane. Nie mając w zanadrzu specjalnie dużo czasu zdecydowaliśmy się zjeść w hostelowej kafejce. Pożegnaliśmy się z Radkiem, pognał zobaczyć jeszcze to i owo w Pekinie, a ja czekałem na swoje fantazyjne śniadanie. Zachciało mi się. Odczekałem swoje, ale i zjadłem z zadowoleniem. Ten banknot jest fałszywy - słyszę płacąc za kawę, tosta i śmieszną jajecznicę. Jak to? Przecież przed chwilą dostałem tę stówę z recepcji. Nerw. Godzinę kłóciłem się z mądralińskim żółtkiem. Na nic grożenie policja i wołanie szefa. Jacy Ci ludzi są ograniczeni to trzeba zaznać samemu. Za chwilę odleci mi samolot, moja stówa jest lewa i nawet nie mam za co kupić biletu na metro. Nie dbają o reputację - ich problem. W końcu to nie fortuna, rzucam banknotem i niepłacąc za śniadanie wybiegam z hostelu. Hey man....! Jedziesz na lotnisko? - woła do mnie zabawny żyd z dwoma ledwo domykającymi się walichami. No jadę, tylko jeszcze nie wiem jak, bo nie mam kasy - odpowiadam. Nie bój żaby - odpowiada rudy. Uratował mi tyłek. Wysiadamy w 3 terminalu - tym przeogromniastym - międzynarodowym. Czasu mało, muszę szybko zdać plecak tymczasem przede mną milion stanowisk miliona linii lotniczych. Wszystkich na świecie oprócz mojej. Żegnam się z rudym - do Izraela przez Australię sobie trochę poleci. Co jest do cholery?! Na rozpisce nie mojego samolotu. Run. W informacji panie oświecają mnie, że mój samolot odlatuje z innego terminalu. Że co? Myślalem, że Rosja to zagranica. A tu masz. Autobus transferowy i dawaj. Jedziemy dobre 15km. Już zaczynam się żegnać z samolotem. Przepycham się i lecę do informacji. Znów mi się jakieś niekumate towarzystwo trafia. Pokazują mi kartkę z listą linii lotniczych, Krasair'a oczywiście nie ma, za to jest coś z Rossiya w nazwie. Zaryzykujemy. W końcu na tablicy zza chińskich znaczków wyłania się Irkutsk. Uffff! Lot 7B374 opóźniony 1,5h. Karta płatnicza w strefie bezcłowej daje mi jeść i pić, muszę się odprężyć przed lotem, polecę w końcu wynalazkiem, który ze współczesną techniką ma niewiele wspólnego. Kanadyjec na pokładzie panikuje i obdzwania całą rodzinę - niemalże się żegna. Do lotu zbieramy się tak długo, że zaczynam mieć naprawdę wątpliwości czy to cudo poleci. W końcu wystrzeleni zostajemy w przestrzeń kosmiczną z ogromnym przyspieszeniem. Albo mi się po prostu wydaje. Tragedii nie ma, za to jest pyszny chiński obiadek, któremu ledwo daję radę. Bajkał z góry! Jestem już przekonany, że warto było wykosztować się na bilet lotniczy.

 Zesłany zatrzymany poniedziałek, 28 lipca 2008

Po 26 dniach przebywania na wolności osadzony o pseudonimie Zesłany oddał się dobrowolnie w ręce władz na terytorium ChRL. Dnia 28.07 br. odtransportowany zostanie do Irkucka, gdzie spodziewany jest o godzinie 17.40 czasu lokalnego. Jak udało nam się dowiedzieć zrealizował w pełni swój plan.
BB

 Ciągle mi Mao

Koniec. Wszystko co dobre szybko się kończy, niestety. Jest 8 rano, siedzę na schodach przed hostelem, który kryje się w małym, cichym hutongu, odchodzącym gdzieś tam od głównych pekińskich arterii. Za niespełna 10 godzin będę już z powrotem w Irkucku.

Niestety z relacjonowaniem na bieżąco utknąłem daleko i dawno stąd, jeszcze gdzieś w Yangshuo na samym południu Chin. Niewykluczone, że to jeszcze nadrobię, jeśli nie... to opowiem osobiście. Ostatnie 3 dni spędziliśmy w Pekinie, zaliczając główne atrakcje z cyklu plac Tiananmen, Wielki Mur i Pałac Letni. Poprzednie niespełna 3 dni bawiliśmy w Szanghaju.

Podumuwując - Chiny bardzo mnie zaskoczyły, na plus. W dużej mierze zapewne przyczyniła się do tego olimpiada, choć bo ja wiem. Większość z moich stereotypów pękła, a wyobrażenia zupełnie się nie pokryły. Ten kraj się naprawdę niesamowicie szybko rozwija. Różnice kulturowe sprawiają, że egzystowanie tutaj bywa uciążliwe, ale pomyślałem sobie, że jeśli koniec końców mieli by nas zalać i zdominować to wcale to nie musi być wizja katastroficzna. Bredzę. Przyroda, krajobrazy, zabytki - to osobna bajka, ale bajka piękna, jak dla mnie zdecydowanie najbardziej egzotyczna z dotychczasowych podróży. Lece zjeść śniadanie i wsiadam w Tupolewa 154.

 Morze Chinskie, Zolte czy ocean? 3 in 1 środa, 23 lipca 2008

Południe Chin zostawiamy za nami i mkniemy na wschód. We wtorek popołudniu wylądujemy w Szanghaju, gdzie poza małym zwiedzaniem i wyprawą nad ocean, wypada oczywiście spędzić trochę czasu na zakupach. Plan mamy taki żeby wykąpać się jednocześnie w morzu chińskim, żółtym i jeszcze oceanie, nie prawdopodobnie lepszego miejsca niż Szanghaj, chyba. W pierwotnych planach miał być Hong Kong, ale oboje dostaliśmy tylko jednokrotne wizy (wjazd do HK uznawany jest jako opuszczenie terytorium CHRL), a czas nie pozwala nam niestety na zbytnie eksperymenty.

Dzień 16 - 19.07
Jazda hardseaterem to ciekawe, w pełni tego słowa znaczenia, doświadczenie. Trudno spodziewać się cudów płacąc za 24h podróż coś koło 50zł, trzeba za to dołożyć dużo od siebie - przede wszystkim wytrwałości. Twarda, wąska ławka z oparciem pod kątem prostym, setki oczu wlepionych w ciebie, no i te chińskie zwyczaje... Byle do przodu.
Guilin przywitał nas jak to przystało na tą strefę klimatyczną - "deszczykiem". W sumie to żadna różnica czy jest się mokrym od deszczu czy od potu, który chcąc niechcąc leje się tu z człowieka hektolitrami. Kupienie biletów do Szanghaju na poniedziałek okazało się też wyzwaniem, ale koniec końców udało się mniej więcej tak jak chcieliśmy. Błądząc po Guilin, podążając za wskazówkami z przewodnika w końcu trafiamy do hostelu. W barze na dole poznajemy Agnieszkę i Pawła z Poznania. Guilin jest właściwie tylko naszym miejscem przesiadkowym, więc będziemy mykać stąd czym prędzej.

Dzień 17 - 20.07
Żebyśmy pospali to nie powiem, ale ciężko wylegiwać się w wyrze, gdy tyle atrakcji wokół. Poranna przechadzka po mieście i utwierdzamy się w przekonaniu, że nie na tu nic specjalnie ciekawego. Z nowymi znajomymi jedziemy do Yangshuo, miejsca naprawdę bajecznego. Dużo mógłbym pisać. Popoludnie spedzamy relaksujac sie i szwedajac po miescinie. Atrakcja dnia jest rejs po rzece Li. Takich widokow sie nie zapomina.
Co dzialo sie dalej i jak dotarlismy do Szanghaju o tym wkrotce. Tymczasem przesylam pozdrowienia znad oceanu. Wlasnie lecimy na plaze w Jinshan.

 "Plan dla orłów" niedziela, 20 lipca 2008


Jesteśmy w drodze z Chengdu w Siczuanie do Guilin, który będzie najdalej wysuniętym na południe punktem naszej wyprawy. Właśnie - jesteśmy, od wtorku mam już towarzysza podróży. Notatkę piszę na telefonie, nie bardzo więc mam jak sprawdzić na czym skończyłem ostatnio. Wróćmy jednak do poniedziałku. Xian zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Pięciomilionowa nowoczesna metropolia, której pozazdrościć mogłoby niejedno zachodnioeuropejskie państwo, a z drugiej strony najstarsza stolica Państwa Środka z zachowanym w pełni 12km murem miejskim pamiętający pierwsze dynastie chińskie. Kombinacja warta uwagi. Wieczór spędzam z laptopem w hostelowej knajpce. Zasypiam pisząc poprzedniego posta.

Dzień 12 - 15.07
Radek będzie po 19, mam zatem cały dzień. Z główną atrakcją - Armią Terakotową i tzw. Wschodnim szlakiem poczekam do środy. Decyduję się ruszyć na zachód od miasta. Do świątyni Famen Si zawieźć ma mnie autobus z dworca kolejowego, jednak zamiast do niego trafiam na chińską wycieczkę zorganizowaną, która mnie przygarnia. O ile cesarskie grobowce nie robią na mnie specjalnego wrażenia, to święte wzgórze Hua Shan już całkiem, a Famen Si z relikwią palca Buddy i jej muzeum podobają mi się bardzo. Na dworcu kolejowym w Xian ląduje ciut po 19. - Wysiadłem właśnie z 5 wagonu - odbieram sms. Uczucie nie do opisania. Środek Chin i spotkanie jakby ot tak na piwo. Pomimo 30h podróży i pokonania na twardej ławce 2600km z Urumqi, Radek był gotów do boju, rzuciliśmy więc plecaki do hostelu i ruszyliśmy do dzielnicy muzułmańskiej. Knajpki, kawiarenki, herbaciarnie i sklepiki, życie toczy się na ulicach, a półmrok nadaje wyjątkowego klimatu. Wnikamy do jednego z ogromu lokali. Na stołach kociołki i każdy pichci sobie według uznania. Kelner o dziwo nie chińczyk, ale też nie europejczyk. Ujgur - mówi Radek i zaczyna konwersację. Zostajemy wtajemniczeni - z półek wybieramy kawałki mięsa, warzyw i owoców morza, jeszcze worek baraniny i gotujemy. Bajka. Zostawiamy śmieszne pieniądze. Jeszcze piwko przy południowej bramie murów miejskich, dla uczczenia spotkania oczywiście. Tematy do rozmów się nie kończą.

Dzień 13 - 16.07
O 20 odjeżdża nasz pociąg do Chengdu, mamy zatem niemalże cały dzień. Terakotowa Armia jako jedna z głównych atrakcji turystycznych Chin jest oblegana przez zwiedzających, nic dziwnego, ewenement na skalę światową - imponujące, ale niespecjalnie zadziwiające. W Xian wypożyczamy rowery i na szanghajskich "kozach" rozpocznamy szaleńczą pogoń po mieście... Zabawa kończy się gdy Radkowi odpada pedał, a po jego gwincie nie na śladu. Trudno. Wspinamy się jeszcze na mur spojrzeć na miasto z góry, a potem taksówką gonimy pociąg. Podoba mi się, że taksówki są tu niemalże czterokrotnie tańsze niż u nas, a do tego kierowcy wyczuwają kiedy się śpieszysz i potrafią naprawdę błyskawicznie przebrnąć przez zatłoczone miasto. Zasypiany na wygodnych leżankach w yingwo.

Dzień 14 - 17.07
Noc w hardsleeperze to naprawdę luksus, w ogóle nie czuć pokonywanych setek, a nawet tysięcy kilometrów. "Plan dla orłów" to nieodłączny element każdej wyprawy, przychodzi bowiem moment kiedy chce się zobaczyć o wiele więcej, niżeli pozwala czas. Padło na Siczuan - Chengdu, Leshan i Emei Shan w niecałe dwa dni, niemożliwe? Bzdura. W Chengdu kupujemy bilety do Guilin, na następny dzień wieczór. Tniemy po kosztach, ale nie po przygodach. 24h w hardseaterze - spotkany brytyjczyk patrzy na nas conajmniej jak na głupich. Taksówka i mkniemy na południowy dworzec autobusowy. W Leshan czeka na nas największy na świecie, ponad 70m, Budda wykuty w skale. Chcielibyśmy zostać tam trochę dłużej, ale nie rezygnujemy z planu, mimo lekkiego niedosytu. O 18.30 odjeżdza ostatni autobus do Emei. Wspieram swoje siły lokalnym przysmakiem - mapo tofu, tofu podawanym w piekielnie ostrym sosie chili-czosnkowym. Gorąco. Dlaczego piszę o jedzeniu? To po prostu nieodłączną atrakcja podczas podróży po tym kraju i dostarcza wiele frajdy, szczególnie gdy wybiera się w ciemno z tajemniczego menu. Zamieniamy autobus miejski na taryfę i mkniemy na dworzec... kto by przypuszczał, że nie na ten, podczas gdy kierowca upierał się, że istnieje tylko jeden. Dopiero bilet na którym tu przyjechaliśmy uświadamia mu, że wylądowaliśmy zupełnie gdzie indziej, niż zostały nasze plecaki. Autobus odjeżdża bez nas, ale mimo chwili zwątpienia nie rezygnujemy. Skoro taksówki są takie tanie to czemu by nie? Taksometr off i mkniemy autostradą w stronę świętej góry. 30km.Panujący u stóp góry klimat przywodzi na myśl tropiki, po kilku minutach wspinaczki jesteśmy całkowicie mokrzy. Żądni mistycznych doznań decydujemy się na nocleg w żeńskim klasztorze Fuhu Si. Krajobraz wokół jest nie do opisania. Świątynia pośród tętniącej źyciem, niemalże tropikalnej puszczy. Czar delikatnie pryska, gdy jedna z sióstr prowadzi nas do naszego dwuosobowego pokoju z dwoma ogromnymi łożami, tv i klimą. Nie takie się ma wyobrażenia o nocowaniu w buddyjskim klasztorze, ale i to ma swoje plusy.

Dzień 15 - 18.07
Wstajemy skoro świt, musimy dotrzeć jeszcze trochę wyżej. Zwiedzamy klasztor, następnie dostajemy się gdzieś na wysokość połowy góry. Za wstęp wstęp w głąb żądają horrendalnej kwoty, dyskretnie omijamy wejście i pniemy się w górę, nie unikając jednak uwagi strażników. Wracamy na dół, bilety do Chengdu dostajemy dopiero na 13, za to mile zaskakuje nas bezprzewodowy internet na dworcu. Pandy czekają. Dostanie się z południowego dworca autobusowego do oddalonego o 10km na północ od miasta, centrum hodowli pand to też nie takie hop siup. Ostatecznie 5zł od łebka to nie fortuna, lecimy. Panda w jej naturalnym środowisku to dla mnie duże wow, szkoda, że pora trochę nie ta, bo większosć zwierzaków leży odłużonych w letargu. Obserwacja kotlujących się młodych rekompensuje wszystko. National treasure, jak podpowiadają tabliczki. Zdecydowanie. Wydostać się z powrotem nie jest tak łatwo, ostatecznie na pociąg podrzuca nas swoim chińskim wehikułem jakaś kobieta. Nie dziwie się, że te auta nie przechodzą testów zderzeniowych. Plan zrealizowany w 100%. Pchamy się do hardseatera. Let the party started.

Do Guilin docieramy w sobotę wieczorem, pora trochę odetchnąć przed Szanghajem i Pekinem.

 Yingzuo wuzuo wtorek, 15 lipca 2008

Wiele tematów rozpocząłem i nie skończyłem, wiele rzeczy obiecałem napisać, a nie napisałem, tymczasem wciąż tyle nowych wrażeń i przemyśleń. Tak już chyba musi być, chaos to nieodłączny atrybut notatek z podróży. Swoją drogą czy polskie media wspominały coś o zamieszkach opozycji w Ułan Bator 1 lipca?

Zmieniłem zdanie, Chinki nie tyle co nie są brzydkie - są śliczne. I tak się ładnie uśmiechają. No dobra, nie wszystkie. Ciekawe kiedy mi się opatrzą. To tak w ramach stałej rubryki "dygresje".

Wróćmy do niedzieli rana. Ostatni wpis płodziłem "na kolanie" w kafejce w Taiyuanie oczekując na pociągu do Pingyao. I o chińskich kafejkach słów kilka. Ogromne , ciemne sale z kilkudziesięcioma komputerami, a te z ogromniastymi ponad dwudziestocalowymi wyświetlaczami. System ocenzurowany tak, że do dyspozycji tylko przeglądarka, jakiś tam chiński komunikator i odtwarzacz. Chińczykom do szczęścia starcza, mi jest ciężko, bo nawet ikonki są inne. Lepiej gapić się w swój monitor, dookoła nic ciekawego, delikatnie mówiąc... syf. Pierwszy dzień w Chinach był tak intensywny, że poza kolacja w restauracji nie miałem kontaktu z chińskim jedzeniem. Do czego pnę, mianowicie moja ulubionej gry - co mamy dzisiaj do jedzenia. Zaczęło się właśnie w niedzielę rano, gdy żołądek dał mi znać, że pora na śniadanie. Wyleciwszy z kafejki wstąpiłem do pierwszego przybytku przypominającego sklep spożywczy. No i tu się zaczynają schody, a może raczej główna rozrywka. Chodzę i patrzę jak głupi na towar na półkach. Kolorowe i pstrokate opakowania nie zwiastują zupełnie niczego, tym bardziej napisy. Z napojami jest trochę łatwiej, z reguły widać co jest w butelce. Losuję. Na śniadanie miałem krakersy-markizy o smaku wściekło-cytrynowym i płaskie bułeczki żytnio-niewiemjakie z sezamem, może być. Popołudniu wstępuję do supermarketu… ale do tego jeszcze wrócimy.

Jak wspominałem bilet na pociąg do Pingyao przypadł mi w najniższej klasie, a żeby było bardziej hardcorowo no to bez miejscówki. To właśnie te dwa magiczne słowa z tytułu - yingzuo, czyli tzw. hard seater, cos jak nasz osobowy, a wuzuo to bilet upoważniający do wejścia do pociągu, co w tutejszych realiach bywa najtrudniejsze. 100km do przejechania, 100km niezapomnianych wrażeń. Że niby wielkie halo z przejażdżki pociągiem. Zacznijmy od początku. Na dworcu zjawiam się ponad 2h wcześniej, skanowanie bagażu i jestem wpuszczony do poczekalni. Na peron nikt nie wyjdzie dopóki nie otworzą się bramki. Siadam jak najbliżej niej, będę musiał wywalczyć sobie miejsce. Kolejka do bramki się zagęszcza. Setki, tysiące ludzi. Mam dobrą pozycję. Niecałe 30min przed odjazdem pojazdu bramki się otwierają. Ready, steady, go! Pobieglim. Dziadki z worami na plecach, babcie z wózkami, każdy taszczy ile uniesie. I ja, jeden plecak na plecach, drugi na brzuchu. Dobiegam w czołówce i gramole się do wagonu, na siedzenie nie ma szans, ale zdobywam miejsce na półce na bagaż. Zagęszcza się, drzwiami, oknami dopakowywany jest towar, mniej i bardziej żywy. Na peronie konduktorka coś krzyczy i gwiżdże, że mam się posunąć, odkrzykuję jej po polsku, że nie ma bata, bo już sobie plecak wsadziłem, o! Po chwili nie ma już gdzie przestawić nogi. Jedziemy, boję się myśleć, że będę musiał wysiąść. Jestem główną atrakcją wycieczki. Każdy coś do mnie gada, coś tam chce, a ja tylko, żeby mi powiedzieli kiedy mam wysiąść. Po półtorej godziny ustalają wspólną wersję - wysiadam. Plecak na głowę i posuwam się w kierunku wyjścia, tłum wyciąga ręce i mój dobytek wędruje do przodu. Dworzec. Planuje wydostać się stąd jeszcze dzisiaj wieczorem, więc muszę zakręcić się za biletem. Miejscowy naciągacz hotelowy mówi mi, że biletów na dziś już nie ma i choć tak bardzo prawdopodobne to coś mu nie dowierzam. Rozszyfrowuje numery pociągów do Xian i odczekuję swoje w kolejce. Miłe zaskoczenie, biletów od koloru do wyboru. Biorę yingwo, czyli najtańszą leżankę, coś jakby plackarta w sowieckich pociągach, tylko, że 3 poziomową. Wybieram środkową, jakoś najbardziej przypadła mi do gustu.
Pingyao to niesamowite miejsce. Zamknięte w murach miasto, jakby zatrzymało się w czasie i to gdzieś głęboko w XIX wieku. Wąskie uliczki, niska tradycyjna zabudowa, sklepiki i knajpki, zamiast samochodów ryksze, osiołki i rowery. Jak w bajce. Rozkoszuje się błądzeniem po niezliczonych zaułkach. Zapamiętajcie tą nazwę tej mieściny.
Przed dalszą drogą zapuszczam się jeszcze do miejscowego supermarketu. Nic w tym w sumie dziwne, no z małym ale. Oni mają wszystkie produkty inne, niż u nas! I znów jak głupi wpatruję się w półki, a Chińczycy w mój koszyk, ciekawi, co kupuje "białas".
W pociągu szlifuję mój chinenglish i snuję pogawędki z rówieśnikami. Zasypiam szybko.

Dzień 11 - 14.07
Przyzwyczaiłem się do spania w pociągach, trzy ostatnie wieczory do snu słuchałem stukotu setek mijanych kilometrów. Xian. Na dworcu zagadują mnie dwie miłe dziewczyny wysłane z hostelu Xian Zi Men, długo nie muszą mnie przekonywać - prysznic, Internet wifi, 40 yuanów, czyli mniej niż 13zł za dobę. Odwożą mnie ładnie do hostelu i zakwaterowują. Profesjonalnie. Xian to bardzo przyjemne miasto, z jednej strony zabytki i tradycyjna architektura wraz z miejskimi murami otaczającymi całe centrum, z drugiej nowoczesne arterie z ekskluzywnymi butikami, których pozazdrościć mogła by niejedna europejska stolica. Kontrasty, sklepy Prady i Vuitton, a przed nimi biedni wieśniacy sprzedający skarpetki, warzywa i inne wynalazki.
Stara podróżnicza mądrość mówi, żeby jadać tam gdzie widać dużo ludzi. W Chinach to się chyba nie sprawdza. Wygłodzony zachodzę do lokalnego fastfoodu, którego nazwy nie potrafię przeczytać. Oglądam obrazki i palcem wskazuję na zestaw - wygląda na makaron. Do zestawu dostaje jeszcze lokalne pierożki. Jedzenie pałeczkami mam już jako tako opanowane, choć o wypracowanej technice trudno mówić. Pierwsza porcja ląduje na spodniach…

A teraz idę spać. Dokończę. Ale nie obiecuję.

 Kocham ten kraj! No prawie;) niedziela, 13 lipca 2008

Tak jak sie spodziewalem - cenzura nastapila. O ile jeszcze w Datongu moglem spokojnie zalogowac sie na bloggera, teraz juz nie, dlatego umieszcze posta za posrednictwem poczty, powinno sie udac.
Dlaczego kocham? Pierwsze wrazenie bardzo pozytywne, az nadspodziewanie. Usmiechnieci ludzie, na ulicach czysto, uporzadkowanie i cywilizowanie, a do tego poczucie bezpieczenstwa. W zadnym kraju nie czulem sie tak bezpiecznie, sam nie wiem dlaczego. I to ma byc panstwo komunistyczne? Eeee.
Do tego te jedzenie... no i Chinki - brzydkie nie sa.
Wrocmy jednak do wczorejszego poranka.

Dzień 9 - 12.07
Cala noc w pociagu przespalem, podajac tylko polprzytomnie paszport do kontroli granicznej. Obylo sie bez problemow. O 8 rano wtoczylismy sie na stacje w Datongu. Przewodnik pisal, ze obskornie i brzydko, ale od tego czasu chyba postawili nowy dworzec. Przyjemnie. Jedyni obcokrajowcy wysiadajacy z pociagu to ja i Dixie. 77 letnia amerykanka, ktora samotnie podrozuje po Azji z dwoma walizkami. Respect! Pomoglem jej targac dobytek. Na dworcu wyhaczyl nas juz gosc z CITS, takiego panstwowego biura turystycznego, co to ma w zwyczaju pomagac turystom. Za drobna prowizja zalatwili mi bilet to Taiyuanu, a ja skusilem sie na ich propozycje zorganizowanej wycieczki. Sam w zyciu bym tam nie dotarl w ciagu dnia, wiec za jakies 30zl jezdzilem z nimi caly dzien, napierw do Wiszacego Klasztoru, a potem do niesamowitych grot Yungang, czy jakos tak. Oczywiscie w towarzystwie Dixie. Dixie smiala sie, ze mnie adoptuje, w koncu jest starsza niz moja Babcia. Zaproszenie do Stanow juz mam. Wieczorem obiecuje mi prysznic w swoim hotelu, ale niestety nie zdaze. Groty robia na mnie niesamowite wrazenie, widzialem juz w zyciu wiele podobnych wynalazkow, miedzy innymi w Gruzji i Turcji, ale zadne nie byly tak dobrze zachowane. Szalony kierowca wozil nas przez caly dzien, a wieczorem szwedalem sie po centrum Datongu z parka francuzow - Pierrem i Caroline. Zawedrowalismy do najlepszej restuaracji w miescie, az wstyd bylo mi wchodzic w sandalach i brudnych ciuchach. Jaki dobry byl ryz zapiekany z fasola i kurczakiem i male chinskie kabaczki z czosnkiem to nie bede sie rozpisywal. Za przyjemnosci place 20zl, niewiele jak na te ilosc i lokal. Pociag odjezdza o 23.35, autobusy juz nie jezdza, wiec musze dojsc pieszo do stacji. Jakies 5km. Po drodze obrabiam bankomat, bo w niedziele moge nie miec dostepu do zadnego banku, a gotowka sie juz stopila. Na dworzec odrpowadza mnie jakis napotkany Chinczyk, wymieniamy kilka zdan po chin-angielsku. To co dzieje sie na dworcu to juz temat na osobna bajke. Masakra, ja nie wiem jak oni sie mieszcza do tych pociagow, ale to co sie dzieje w poczekalniach i na peronach przekroczylo wszelkie moje wyobrazenia. Dopycham sie do swojego i szybko zasypiam na srodkowej lezance w hard-sleeperze.

Dzien 10 - 13.07
Budze sie calkiem wyspany, tam gdzie zasnalem, czyli jest OK. Chinskie pociagi maja osobno lazienki i toalety, wiec robie sobie mala "kapiel". O 7 rano wysiadam Taiyuan. Olaboga! Ale ogromny dworzec i ile ludzi!. Dopycham sie do informacji, zeby dowiedziec sie o pociagach do Pingyao. Sa dwa, stoje w kilometrowej kolejce do kasy, ktora kurczy sie blyskawicznie. Kupno biletu to jakies 15s, no chyba, ze jest sie obcokrajowcem ;) Na pociag o 8.57 nie ma juz miejsc, dostaje bilet na 12.22. Bez miejscowki,w najnizszej klasie - bedzie przygoda. Na szczescie to tylko godzina jazdy. Szwedam sie troche po miescie, az w koncu znajduje kafejke. Za chwile ide zjesc sniadanie i wepchnac sie na dworzec, z 3h wyprzedzeniem, bo w koncu miejscowki brak. Popoludnie zamierzam spedzic w Pingyao, a noc znowu w trasie, mam nadzieje, ze uda sie w pociagu prosto do Xian. Radek jest juz w Chinach. Lece!

 Zŏoshanghŏo! sobota, 12 lipca 2008

Środa, choć deszczowa upłynęła na szlaku świątyń i monastyrów. Pierwszy raz w życiu miałem okazję odwiedzić buddyjskie dacany - wrażenie dla mnie niesamowite, szczególnie podczas nabożeństwa. Gongi, tuby, kadzidła wszystko to w mistycznym półmroku - fascynujące, a wręcz hipnotyzujące. Najpierw największy klasztor Gandam i jego główna atrakcja - 25 metrowa, złota figura wszechwidzącego buddyjskiego boga. Robi wrażenie. Błądząc po położonym na północ od centrum, blokowisku znajduje kompleks klasztorny. Sam w sobie nie robi specjalnego wrażenia, ale jego umiejscowienie pomiędzy szarymi blokami i słoneczna kolorystyka stanowią bardzo ciekawy kontrast. Do tego te dudnienie gongów. Podoba mi się. Włócząc się po uliczkach wokół placu Suche Batora odnajduję w końcu prawdziwą perełkę, jak dla mnie największą atrakcję Ułan Bator - klasztor Choyjin Lamyn Sum, w którym znajduje się obecnie muzeum religii. Figury, figurki, maski rytualne, malowidła - bajecznie, a momentami wręcz strasznie i makabrycznie. Nie jestem fanem muzeów, ale wychodzę zadowolony i usatysfakcjonowany. Polecam. Na środę wystarczy.

Dzień 7 - 10.07
Pierwotnie planowałem wybrać się pod miasto obejrzeć pochód kawalerii i jakieś tam bajery, bo dałem się nabrać, że to już rozpoczęcie Naadam, okazało się jednak, że to tylko prowizorka montowana pod turystów, więc przeszedłem do realizacji planu "B" - improwizacja i wyszło całkiem nieźle, bo nakręciłem w nogach ze kilkanaście kilometrów. Mimo uwagi z przewodnika, że to zbyt daleko, żeby dojść pieszo, zawędrowałem pieszo do Pałacu Zimowego Bogh Chana, rezydencji mongolskich władców. Kompleks ciekawy architektonicznie, ale nie robi już na mnie takiego wrażenia, jak Choyin, może dlatego, że to już nie zabudowa Sakralna. W każdym bądź razie warto zobaczyć. Zmęczony południowym słońcem zasypiam na zacienionej ławeczce. W tej części miasta położone są również obiekty sportowe w tym i stadion Naadam, przechadzam się i obiektywem podglądam przygotowania do rozpoczynającego się jutro święta. Kolejny odległy cel - Naran Tuul Zax, czyli po prostu ogromny rynek na przedmieściach. Idę pieszo, a co. Po drodze odświeżająca kąpiel w kałuży, jakiś Mongoł zrobił mi taki to żarcik. Po dobrych kilku kilometrach dobijam do przeogromnego targowiska, wchodzę na chwilę do środka, co kosztuje mnie 20gr. Uciekam jednak błyskawicznie, odstrasza mnie chaos i tłum, rezygnuję z kupna softshella (niby) North Face za 50zł, poszukam w Chinach. Na pocieszenie zachodzę do około targowego ganzu. Strzał w dziesiątkę. Na kamiennym półmisku dostaje upieczone w piecu mięso z papryką i kiełbasą, a do tego ryż, sałatkę z ziemniaków i trochę surówki - wszystko to pod tajemniczą nazwą Azu. Pycha, zostawiam 3zł. Dostaję wiadomość, że Kuba dojechał do UB, wieczorem skoczymy na piwko. Po południu znów leje, a ja szukam muzeum Lenina. To już chyba takie moje zboczenie. Znajduję budynek, ale po Leninie tam już ni śladu. Zwiał. I tu znowu czas na dygresję. Lenina nie ma, za to w UB jest mnóstwo swastyk. Tak, swastyk i to nie tylko wymalowanych sprayem na murach, na czerwonym tle pojawiają się w lokalach, a nawet na samochodach. Mongolski nacjonalizm. Słyszałem też historię, że kilka miesięcy temu na koncert jakiejś niemieckiej kapeli wparowało trzech Mongołów w mundurach SS. Odwaliło im konkretnie, boją się Chińczyków.

Dzień 8 - 11.07
Leżę sobie w przytulnym przedziale w chińskim pociągu i piszę. Wstałem przed 6 rano z myślą, żeby skoczyć jeszcze do całodobowej kafejki internetowej, która miałem obok, nawiązać kontakt ze światem. Jak na złość ta była zamknięta. Zjadłem więc śniadanie w dworcowej restauracji, a następnie usadowiłem się na mojej "koi" nr 33 w wagonie nr 3 i zasnąłem. "Kupe" dzielę z miłą chińską parką, która coś tam nawet po angielskiemu powie. Właśnie wgramolił się prowadnik, coś tam pociaponżył i pani przetłumaczyła mi, że nie podoba mu się mój zasilacz od laptopa walający po korytarzu. Trudno, mi się nie podoba, że nie ma gniazdka w przedziale. To i tak ciekawostka, bo na gniazdku napisane jest 48V, a pracuje normalnie, choć zasilacz ma wyraźnie wstukane 100-240V. Chiński pociąg, choć podobny do rosyjskich i mongolskich ma dużo wyższy standard, jest klima, wiatraczek, poza tym czyściutko - poprzedni przejazd przez pustynie z otwartym oknem dostarczył mi wystarczająco dużo wrażeń. Podróż potrwa 24h i kilka minut, dłuższy czas stać będziemy na granicy, to odprawa celna, to zmiana wózków pod wagonami, tak jak na naszej wschodniej granicy. Nie jestem zwolennikiem jeżdżenia pociągami międzynarodowymi, ba chyba wcześniej nigdy mi się to nie zdarzyło, ale w tym wypadku nie bardzo miałem wyjście - wymagania do wizy chińskiej, przejście drogowe nieczynne w Naadam, a i jego cena niespecjalnie mnie odstraszała. Kolejna ciekawostka, bilety kolejowe kupione w Mongolii są dużo tańsze. I tak przykładowo Irkuck-UB kosztuje u ruskich 320zł, a w UB-Irkuck jakoś 180zł w Mongolii.
O 8.27 rano wysiadam w Datongu. Zŏoshanghŏo!
Dzień 9 - 12.07
Kocham ten kraj! To be continued...:)

 Chcieć to móc środa, 9 lipca 2008

Zacznę od kilku dygresji. Po trzymiesięcznym, można by rzec, poście Mongolia jest dla mnie kulinarnym rajem. Mięso, mięso, mięso - baranina, wołowina, czego dusza zapragnie, wszystko to podawane w ilościach mniej więcej trzykrotnie większych, niż europejskie porcje, a nadto ceny – za obiad nie udało mi się jeszcze zapłacić więcej niż 5zł. Jeść nie umierać.

Nie wspominałem jeszcze o samym mieście. Wjazd do stolicy przypadł mi na środek nocy, ale nawet i w takich okolicznościach miasto prezentowało się zdecydowanie lepiej, niż Irkuck. Rano się tylko w tym utwierdziłem, miło. Jedynie drogi są gorsze niż w Rosji , trzeba patrzyć pod nogi, bo nie mają zwyczaju przykrywania studzienek kanalizacyjnych, nadto styl jazdy miejscowych jest jeszcze bardziej azjatycki, sygnalizacja świetlna nie oznacza zupełnie niczego, w przeciwieństwie do klaksonu – kto ma głośniejszy wygrywa. Dzisiaj byłem świadkiem jak kobieta zaparkowała swoje autko właśnie w studzience przez która przed chwilą przeskoczyłem. Wyjechać samej już jej się nie udało.

To, że USA pcha mnóstwo pieniędzy w Mongolie to żadna tajemnica, widać na każdym kroku, ale jak im się udało zapanować nad umysłami młodzieży? Stany totalnie na każdym kroku, przeciętny mongolski nastolatek uważa się tu za czarnego, nosi za duże spodnie, bandamkę najlepiej z flaga USA i wykrzykuje do mnie „yo man”. No przezabawne.

Mongolia zdaje mi się być teraz hitem turystycznym, momentami odczuwam wrażenie, że na ulicach UB jest więcej „białych”, niż miejscowych – dlaczego? Sam byłem ciekaw i zacząłem wypytywać współlokatorów. O tym później. Przy okazji napomknę też o zeszłotygodniowych zamieszkach, stanie wyjątkowym i prohibicji. Cofnijmy się jednak do poniedziałku.

Dzień 4 – 07.07
Noc w dusznej plackarcie okazała się dużo lepsza, niż się zapowiadała, spałem jak zabity, choć Marcin rano stwierdził, że miał strach w oczach gdy obserwował, jakie pozycje przyjmuję na wąskiej, górnej bokowej „kozetce”. Dostało mi się słusznym wzrostem to trzeba sobie radzić. Kilka minut po 8 rano wtaczamy się na dworzec w stolicy.
Od 9.30 pracuje chińska ambasada, jeśli dzisiaj nie uda mi się załatwić wizy, to mój wyjazd do Chin traci sens. W piątek bowiem z racji na narodowe święto Naadam placówka nie pracuje, muszę mieć wizę na środę. Kropka. Kolejka przed wrotami do chińczyków nie wróży niczego dobrego, tym bardziej zezłoszczeni i zasmuceni ludzie wychodzący z pustymi rękoma. Moja kolej. Pomyśleć, że jeszcze kilka dni temu to ja byłem po drugiej stronie szyby, a teraz będę się musiał tłumaczyć urzędniczkowi dlaczego mi tak spieszno do ich cudnej ludowej republiki. Wniosek, zdjęcie, rezerwacja hostelu ściągnięta z Internetu , jedna autentyczna – na hostel Pekinie, za która zapłaciłem 3zł i moja karta przetargowa – powrotny bilet lotniczy z Pekinu do Irkucka. Skanują dokładnie dokumenty, mało – słyszę w odpowiedzi. Musi być bilet do Chin i wydruk z konta, że posiadam 100$ na każdy dzień pobytu w Chinach. O jasna dupa! No i co dalej? Jeśli się pan pospieszy to przyjmiemy jeszcze dzisiaj, pracujemy do 12. Jest 10.30. Poziom adrenaliny wystrzelił mi kilkukrotnie. Nie poddam się. Wskakuję w taryfę, cel dworzec. W głowie burza myśli. Wydruk z konta zrobię w photoshopie, albo chociażby w paintcie, ale potrzebuję na to minimum 20 minut, bo 2000$ to nijak nie mam. Bilet kolejowy kupić to nie taki problem, jeśli tylko uda mi się znaleźć kasę międzynarodową, problem tylko na kiedy? Jeśli nie odbiorę wizy w środę to bilet kolejowy przepadnie, jeśli kupię na poniedziałek to przepadną mi 4 dni w Chinach. W taksówce okazuje się, że nie mam paszportu. Dodatkowa dawka emocji, co ja z nim zrobiłem? Mam nadzieje, że po prostu został w okienku. Wyskakuje na skrzyżowaniu, biegiem do bankomatu, rzut okiem na mapę i dobiegam do biura kolei. Jedno okienko, drugie, znalazłem. Z babką dogaduję się po rosyjsku. Bilet będzie na piątek, 8 rano, do Datongu. Portfel chudnie mi o 70000 tugrików, czyli niecałe 140zł. Dobra cena. Potrzebuję jeszcze ksero biletu i stan konta. – Polak? Przy kasie poznaje Dawida, który od dwóch miechów jeździ po Mongolii na motorze, ale musi wyjechać do Rosji, żeby przedłużyć wizę mongolską. W 3 sekundy naświetlam mu moją sytuację, a co dwie głowy to nie jedna. Wbiegam do jakiegoś biura w budynku kolei, jest ksero, kilka gestów i pani robi mi kopię za uśmiech. Nikt nie wie, gdzie jest najbliższa kafejka internetowa. 11.15. Taksówka i do centrum, musi się coś znaleźć w okolicy chińskiej ambasady. Grzęźniemy w korku. 11.40, a do chińczyków jeszcze daleko. Zostawiam Dawida i biegnę, nie mam wydruku, muszę odzyskać chociaż paszport. 11.50 Konsulat zamknięty. Walę w drzwi. Wyłania się ochroniarz i pokazuje, że dzisiaj już po zawodach. Chciałbym zobaczyć, jak wygląda moja mina w takim momencie. Pięciodolarówka staje się przepustką do środka. Przy okienku jest jeszcze urzędnik… i mój paszport też. Mam wszystkie dokumenty, prawie wszystkie… Mówię drżącym głosem, mogę donieść wydruk w każdym momencie… Przegląda. Ma pan jakąś gotówkę? Mam dolary… śmieszną kwotę – 150, pokazuję mu przeliczając te same nominały kilkukrotnie. Niech będzie, jest pan dzisiaj ostatni. Przyjęto. Wybiegam z okrzykami radości, uczucie niesamowitego sukcesu. Szybki telefon do Kazachstanu, jesteśmy umówieni z Radkiem na poniedziałek w Xian. Niesamowity motyw ot tak spotkać się z kolegą z podstawówki gdzieś po środku Chin.
Z Dawidem wymieniłem numery telefonów, wieczorem wyskakujemy na piwko. Świat jest mały. W hostelu poznaję Francuzkę, która też zna Dawida, co jeszcze ciekawsze gdzieś na zachodzie Mongolii poznała Pawła, któremu pomagałem załatwić kilka spraw w Irkucku kilka tygodni temu. Polski wieczór z francuskim akcentem, dołączają do nas Jomi i Marcin.

Dzień 5 – 08.07
Jadę do Parku Narodowego Terelj, jakieś 70km pod UB, po prostu poszlajać się po górkach i skałach. Udaje mi się znaleźć lokalny autobus. Na przystanku poznaję Sijuan z Tajwanu, która studiuje w Pekinie i Sam’a z USA, który wygląda jakby wyjęty z kreskówki Scooby Doo, więcej turystów nie ma. Tłum Mongołów szturmuje autobus, ale my też się mieścimy. Sam wysiada trochę wcześniej, nasze plany z Sijuan się mniej więcej pokrywają, więc spędzimy dzień razem. Jak pisałem – nie da się podróżować samemu, a do tego jest jeszcze jeden duży plus – mój angielski ożywa. Na miejscu rozsiewamy plotkę, że potrzebujemy koni i wkrótce zjawia się trzynastoletni chłopak, który nie dość, że świetnie mówi po angielsku to jeszcze po rosyjsku, będzie naszym przewodnikiem po okolicy. Dosiadam mojego bezimiennego mongolskiego rumaka. Cudów nie ma, mongolskie konie w przeciwieństwie do mnie są małe, więc niemalże ryje kolanami po ziemi, ale wcale mnie to nie zniechęca, przekraczanie rzeki i zamoczenie niemalże całego konia w tym i mnie, wynagradza wszelkie niedogodności. Mongołowie zupełnie inaczej ujeżdżają konie. Dorośli jeżdżą na kocach i poduszkach, tylko dzieci w siodłach, dlatego dostajemy dziecięce siodełka. Konia prowadzi się jedną ręką, drugą natomiast przy użyciu liny czy bata smaga po tyłku. „Po naszemu” nie bardzo chciał współpracować. Ciu! Ciu! I poszedł, kilka razy udało mi się nawet pogalopować, o czym nie dają mi teraz zapomnieć poobijane uda i jajka. Będę musiał spróbować w kraju. Sijuan zostaje na noc we wiosce, obiecuje spotkać się w Pekinie za 3 tygodnie, a ja wracam do UB ostatnim autobusem. Bawię się z mongolskimi dziećmi - ogromne uśmiechy, małe czarne oczka i miniaturowe noski otoczone ogromniastymi „pulfokami”, miło popatrzeć.

Dzień 6 – 09.07
Dzisiaj w planie mam zwiedzanie miasta, rano odebrałem wizę, cała przyjemność to tylko 20$ i to w trybie ekspresowym, chociaż spodziewałem się, że może wyjść i 150$. Miłe zaskoczenie. Dzisiejsza kolejka była dwa razy dłuższa od tej poniedziałkowej, a od wczoraj wieczora leje nieustannie, całe miasto tonie. Chłopak od koni opowiadał mi, że takiego lata tu jeszcze nie było, ostatni tydzień padało tylko nocami, ale przez cały czerwiec lało niemalże nieustannie. Wygrzebię kurtkę z plecaka i ruszam na szlak buddyjskich świątyń i klasztorów.
Jak napomniałem, w piątek o 8.05 wsiadam w pociąg UB – Pekin. W sobotę rano wysiadam w Datongu, gdzie chce spędzić cały dzień i w nocy dojechać prawdopodobnie do Pingyao, a w nocy z niedzieli na poniedziałek dotrzeć do legendarnego Xian, gdzie spotykamy się z Radkiem.

 Sunrise in "Sunshine" poniedziałek, 7 lipca 2008

Posted by Picasa

 Go Mongo!

- Podróżujesz samemu?
- Nie, z Wami :)
Krzyczę i skaczę z radości – dosłownie. Dawno nie czułem czegoś takiego jak dzisiaj. Będę miał wizę chińską! Brzmi banalnie, ale uwierzcie, że przy zaostrzeniach związanych z nadchodząca olimpiadą dostać wizę ot tak, na „krzywy ryj” – bez voucherów, zaproszeń, potwierdzonych rezerwacji hoteli, po prostu, żeby wjechać turystycznie, graniczy z cudem. Bieg, litry potu, kombinacje i prośby, kalkulacje a po drodze nowe znajomości. Osoby odchodzące od okienka w chińskim konsulacie z pustymi rękoma. Stresująca atmosfera. To działo się dzisiaj, o tym wkrótce, zacznę od początku.

Dzień 0 - 03.07
‘’Cause I gotta hallaway, away, to find my way’’
Noc ze środy na czwartek nie należała do najdłuższych. O 5.50 rano lądował Michał wraz z kolegami, jadący na wyprawę po Azji. Początkowo myślałem nawet, żeby zabrać się z nimi, ale stanęło na tym, że przywieźli mi przewodnik po Chinach, a ja pobiegałem z nimi trochę po Irkucku. Po południu zostałem bardzo miło pożegnany w konsulacie. Aż mi się łezka w oku zakręciła, serio. Massandryjski szampan, tort i podziękowania. Pakowanie jak zwykle na ostatni moment, uprzątniecie pokoju, telefon od Mamy i lecę. O 20.35 czasu miejscowego rusza mój pociąg na granicę mongolską. Jak zwykle plackarta, do towarzystwa dostaję miłych staruszków i ich wnuczkę. Zasypiam jak zabity, gdy tylko pociąg rusza.

Dzień 1 – 04.07
Budzę się po blisko 14h snu. No ładnie. Współtowarzysze śmieję się, że ładnie pospałem. Zbieram rzeczy i wysiadka. Welcome to Nauszki. Jest 13.00, pociąg przekraczający granice jest dopiero za 5h, nie usiedzę tyle czasu spokojnie na tylko. Trzeba kombinować. Dopycham się do busika mknącego w kierunku Kiachty, będziemy przekraczać przejście na kołach. W Kiachcie wyhaczam pana Walerego, który służył naszej flocie i mówi trochę po polsku. Mile wspomina lata 70 w PRL. Podrzuca mnie na przejście graniczne i zaprowadza ładnie do marszrutki, która przerzuci nas przez granicę. Zaraz pojedziemy – mówi babka z busa. Po 4h czekania udało się, wjeżdżamy na przejście. Koniec końców to i tak lepiej niż 6 czy 10h w pociągu. W marszrutce spotykam czterech zabawnych Belgów, z którymi będę podróżował dalej. Skrupulatna kontrola przy wyjeździe z Rosji, podwójne skanowanie bagażu i jestem w Mongolii. Marszrutka podrzuca nas do Suche Bator, po drodze u cinkciarki wymieniamy trochę dolców na miejscowe tugriki. Śmieszny pieniądz, jestem tu już 4 dni i póki, co w ogóle sobie nie radze z ich liczeniem i rozpoznawaniem. Pociąg do UB jedzie koło 9 wieczorem, mamy 18. Żona kierowcy schodząc z ceny próbuje nas przekonać, żeby jechać z nimi dalej do UB. Narada z Belgami i dawaj, na 5 wyjdzie niewiele drożej niż pociąg, a mamy być rzekomo na 21. Do UB docieramy kilka minut po północy. Szukanie hostelu Golden Gobi z kierowcą, który zna tylko kilka słów po rosyjsku i jakoś nie radzi sobie z czytaniem łacińskich znaków robi się zabawne. Gwoli wyjaśnienia. Spieszyło mi się do UB, bo w dniu wyjazdu udało mi się skontaktować ze znajomymi ze studiów – Jomim i Marcinem, którzy siedzą na praktykach ambasadzie RP w UB i w sobotę z rana planowali wyruszyć na Gobi. Czemu zatem nie dołączyć? W Golden Gobi udaje się znaleźć kilka łóżek, mały posiłek i padam z nóg.

Dzień 2 – 05.07
Ze znajomymi umówiłem się o 9 przed State Department Store, czyli jedynym miejscu, które potrafiłem zlokalizować na mapie. Rano powłóczyłem się trochę po centrum w poszukiwaniu bankomatu, znalazłem dwa, ale żaden nie chciał „gadać” z moimi kartami. Będę się martwić później. Marcin i Jomi zajeżdżają taryfą, małe zakupy i łapiemy kolejny wóz na dworzec. Taksówki kosztują tutaj groszowo, jakieś 3 – 4zł za przejazd, więc nie warto specjalnie zawracać sobie czasu komunikacją miejską. Na dworcu Marcin leci po bilet dla mnie, a ja męczę kolejny bankomat. Udało się, wypluwa mi magiczne 100 000 tugrików. Kolejka jest nieskończenie długa, a pociąg do Sajnszand (miło brzmiąca nazwa, dla na po prostu „Sun shine”) rusza za 10min, więc znów będzie trzeba pokombinować. Kupno biletu u prowadnicy okazuje się jednak całkiem proste. Jedziemy, pierwszy raz w życiu w kupiejnym, ale przy mongolskich cenach to można sobie poszaleć. Za nieco ponad 10h wylądujemy na środku pustyni, no mniej więcej. Przez drogę męczy nas dylemat – lepiej udusić się od pyłu czy od braku powietrza? Próbujemy pół na pół, wokół nas robi się biało, pustynny pył osiada i w najmniej dostępnych zakamarkach. „Sunshine” niczym miasteczko rodem z dzikiego zachodu, ot tak wyrosło po środku nikąd. Trochę biegania i udaje znaleźć nam się babkę, która całkiem sprawnie mówi po rosyjsku, obiecuje załatwić kierowcę, który będzie nas jutro woził po okolicy. Umawiamy się wstępnie na 3.30, żeby zobaczyć wschód słońca nad pustynią. Miejscowe piwko i padamy na wyrka w całkiem miłym hoteliku.

Dzień 3 – 06.07
2.17 budzi mnie stukanie do drzwi.
- Mashina slomalas’!
- No jak to? Co dalej?
- Nashla drugoi, sobiraites’
No ładnie, miała być 3.30, a tymczasem nie pospaliśmy nawet 2h. Zapowiada się długi dzień. Wynegocjowana cena nieco się zmniejszyła, dostaliśmy za to do towarzystwa mongolską parkę, która będzie zwiedzać z nami. Przy okazji postaram napisać się więcej. Wschód słońca robi niesamowite wrażenie, objeżdżamy miejscowe buddyjskie centra, punkt energetyczny , wchodzimy na świętą górę i jeszcze parę innych atrakcji. Cała wycieczka to ponad 13h. Popołudnie spędzamy w okolicach dworca to dogadzając sobie kulinarnie, to strzelając drzemkę tu i ówdzie. Kupienie biletu kolejowego na mongolskiej prowincji okazuje się technicznie dosyć złożone. O 21 pakujemy się do długaśnego składu. Małe przeoczenie, przypadły nam najgorsze miejsca – bokowyje na początku wagonu. Duchota. Zasypiam mokry, w samych bokserkach na świeżej pościeli.

Niestety nie udało mi się dostać drugi raz do hostelu Golden Gobi, bo przed Naadam (wielkim narodowym świętem, które się zbliża, wszystko jest pozapychane), a w tym hostelu gdzie mnie „odprowadzono” nie ma Internetu, lecę więc szukać jakiegoś hotspot’a w centrum. Wkrótce napiszę więcej o dniu dzisiejszym i dalszym planach.

 Zesłany zbiegł czwartek, 3 lipca 2008

Po 104 dniach odsiadki z łagru nauki i pracy - Irkuck na dalekim wschodzie Syberii, zbiegł podejrzany o pseudonimie "Zesłany". Ostatnio widziany na stacji Irkuck Passazhirskiy dnia 3 lipca br., wsiadając, o godzinie 15.35 czasu moskiewskiego, do pociągu zmierzającego w kierunku granicy mongolskiej. Wbrew przewidywaniom o próbie powrotu do Ojczyzny, ucieka na południowy-wschód i będzie próbował opuścić terytorium Federacji Rosyjskiej. Anonimowy informator doniósł, że osadzony realizuje skrzętnie przygotowany plan pod kryptonimem "Chcę objechać Chiny przez Meksyk po Jugosławię". Nazwa ta ma prawdopodobnie na celu doprowadzanie organów śledczych do dezinformacji. O wszelkich nowych doniesieniach będziemy informowali na bieżąco.
BB

 Общага project #1 poniedziałek, 23 czerwca 2008

 Zaniedbałem Zesłanego niedziela, 22 czerwca 2008

"Zesłany" się tymczasowo przekwalifikował. Spoważniał, a z drugiej strony przez chwilę poczuł nawet jak w domu.
Rano odebrałem wiadomość od Czajola - zaniedbałeś zesłanego. Patrzę, ostatni wpis 24 maja - jak to możliwe, że tyle czasu przeleciało mi przez palce? Cofnijmy się 3 tygodnie wstecz.

W ostatni weekend maja, jak to w weekendy zwykliśmy, wybraliśmy się z Kubą w bój. Plan był z założenia raczej spokojny, spacerowy, ale nasze wyobrażenia szybko zweryfikowała rzeczywistość. Przygoda. Ze względu na zaistniałe okoliczności świadomie zwlekałem z jej opisywaniem, żeby nie budzić paniki. Wszystko skończyło się pozytywnie, więc mogę już śmiało napisać… pozwlekam jednak jeszcze czekając na chwilę natchnienia, by dokończyć opowieść, której już nadałem imię- "Samotność w tajdze".

20 maja za pośrednictwem Pocztex'u, Poznań opuściła paczka adresowana do Irkucka. Swoją drogą ciekawe, czy przecierała szlaki. Prezent na Dzień Dziecka, kiełbasy, komplet "niepociex'ow"* (dzięki Czaya - http://www.ontheroad.pl) i narzędzie pracy - garnitur - po co? Za chwilę.
Wyobrażam sobie ile uśmiechów pojawiało się na twarzach ludzi, którzy zaglądali do tej paczki po drodze, a musiało ich być wielu, bo karton, który do mnie dotarł był bardzo zmęczony. Przesyłka miała iść 7-10 dni.
3 czerwca stwierdziłem, że trzeba wziąć sprawę w swoje ręce - no bynajmniej nie miałem na myśli szukania mojej paczki w szczątkach samolotu transportowego, który rozbił się na Uralu tydzień wcześniej.
Dotarłem do głównej siedziby poczty, do działu paczkowego. Oni nie obsługują przesyłek kurierskich, odesłano mnie z numerem telefonu. Dzwonię na lotnisko.
- ...
- Nie, nie, z Polski nic nie było.
- Na pewno? Proszę sprawdzić.
- Chwila… Blin, blin, blin**… pan poda adres
-…
- Kurier przywiezie paczkę jutro, pomyliliśmy się.
- Ale ja potrzebuje garnitur na jutro rano! Przyjadę.
- Garnitur? /śmiech/ Jesteśmy do 8.
Jadę. Pobłądziłem trochę, ale koniec końców znalazłem magazyn EMS. Najpierw przedzieram się przez biura epoki Chruszczowa, potem małe pokoiki, w końcu przez sortownie, przechodzę po taśmie z paczkami, później przez boksy z przesyłkami i w końcu jest - wydawanie przesyłek. Po tym co zobaczyłem stwierdziłem, że raczej nie zdecydował bym się nigdy więcej wysyłać czegokolwiek do Rosji, a na pewno nie cennego.
- Panie, kurier jeszcze nie wrócił.
- Jak nie wrócił? Miałem przyjechać po paczkę.
- Popieprzyliśmy adres i pojechała do Lenina.
- Lenina?... (wioska na przedmieściach Irkucka)
- Pan siądzie i poczeka, albo przyjedzie przed zamknięciem.
Radość nieopisana, paczki, choć fizycznie nie mam to czuję ją wyraźnie. Ledwo udaje mi się zdążyć na 8. Jak na złość w Irkucku nic nigdy nie przyjeżdża, gdy jest potrzebne. Wsiadam w byle co i do przodu. Biegnę.
Pomimo otworu wielkości pięści na środku paczki, ze środka nic nie zginęło. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak szybko zjadłem paczkę kabanosów.

4 czerwca, 7 rano. Jak na irkuckie warunki godzina nieludzka, życie budzi się tu dopiero po 9. Doprowadzam do ładu koszulę wyjętą z paczki, golę się "na pupę niemowlaka", marynarka, krawat i lecę. Jaki ja poważny. O 9 rano stawiam się w konsulacie, zaczynam praktyki, które potrwają miesiąc. Na dzień dzisiejszy przepraktykowałem już ponad 2 tygodnie i jestem bardzo zadowolony, dzieje się mnóstwo ciekawych rzeczy, które angażują mnie doszczętnie. Zupełnie wbrew stereotypowi, o tym, że praktykanci parzą kawę i robią prasówkę. O samej praktyce napiszę więcej po zakończeniu. Kończę o 17, choć tak naprawdę to bywa różnie, mimo, że dzień trwa teraz od 4 do 24 to po powrocie padam zmęczony. Jakieś spotkanie ze znajomymi, książka, albo po prostu film - dzięki łączu w konsulacie nadrabiam zaległości, a weekendy mierze czas wedle polskiego zegarka. Nadto pogoda jest paskudna. O ile czerwiec przywitał nas upałami dochodzącymi do 37 st., tak teraz pada niemalże codziennie, a ciśnienie oscyluje na takim poziomie, że bez 3 kaw dziennie to snułbym się niczym widmo.
We wtorek zeszłego tygodnia do konsulatu wpadło 4 dziennikarzy z Warszawy. Piotr, Kuba, Magda i Maksymilian - przyjechali do Irkucka pierwszym pociągiem na bezpośredniej linii Warszawa-Irkuck. Plan ambitny - 4 dni na miejscu i zebrać jak najwięcej materiałów. Kilka telefonów, rozgrzeszenie konsula i przygodę czas zacząć. W akademiku szybko zrzucam zmęczony uniform, aparat pod pachę i lecimy. Próbujemy zatrzymać taksówkę na dworzec, w końcu zatrzymuje się biała Camry. Pakujemy się w 5 razem ze sprzętem i plecakami. Gość pcha się przez korki i dowozi nas sprawnie do celu. Jakie zdziwienie - nie chce kasy. Zabita do niemożliwości marszrutką telepiemy się do Wierszyny. O niej słów kilka. Położona 100km w linii prostej na północ od Irkucka wioska, licząca 500 mieszkańców to mały ewenement na skalę syberyjską - ponad 80% jej mieszkańców stanowią Polacy i to nie zesłańcy, a ludzie, którzy w 1911 i 1912 roku dobrowolnie opuścili Małopolskę i przyjechali tu za chlebem. Klimat niesamowity, bo w odróżnieniu od otaczających, wieś ta jest zadbana, uporządkowana i po prostu sprawia bardzo miłe wrażenie. Jak mawiają miejscowi krajobraz przypomina im ten rodzinny. Biegamy z aparatami, a wieczór spędzamy u nauczycielki języka polskiego. To zadziwiające jak uchronił się tu język - kilkuletni synowie nauczycielki mówią zupełnie bez akcentu. Zasypiamy o 5 nad ranem na podłodze w "Domu Polskim". Było o czym pogadać. O ile przyjazd tutaj za sprawą kilku znajomości i telefonów okazał się niezbyt problematyczny, o tyle okazuje się, że z powrotem będzie ciężko. Latamy po wsi próbując uruchomić plan awaryjny, to na nic. Ciężko też łapie się stopa, gdy przejeżdża jeden samochód na godzinę. Ostatecznie małymi krokami z wioski do wioski, z małymi i większymi przerwami wracamy do Irkucka. Ekipa następnego dnia rusza na Olchoń, ja zostaje w mieście, bo w piątek z rana kolejne zadanie specjalne - gość z Krakowa.

Zaczyna się mój przedostatni, tydzień w Irkucku. Powoli, a raczej już zdecydowanie, czynię kroki w kierunku wdrożeniu planu wakacyjnego pod kryptonimem "Chcę objechać Chiny przez Meksyk po Jugosławię"***. Chcieć to móc. To moje pierwsze i prawdopodobnie ostatnie takie długie wakacje, dlatego muszą zostać godnie zwieńczone. Skoncentruję się jednak na Chinach. Potrzebny mi jest jakiś konkretny przewodnik. Nie macie pomysłu jak go tu błyskawicznie przygnać z Polski? Skalpowanie turystów wykluczone;) Plan - to brzmi dumnie, w rzeczywistości będzie spontanicznie. Nie wiem jeszcze z kim pojadę, całkiem prawdopodobne, że sam. Wszystko wyjaśni się na dniach. Najpierw Mongolia, w Ułan Bator będzie trzeba wyczarować wizę do Chin, w międzyczasie wyprawa na pustynie Gobi. Potem już najniższym kosztem do Pekinu, okolice, i bardziej na południe - Xian, rzeka Li i wymarzony Hong Kong - w miarę możliwości. Powrót do Irkucka w ostatnie dni lipca, początek sierpnia i tutaj będzie prawdopodobnie czekała kolejna przygoda - niespodzianka. Potem już powrót do kraju. Jak i którędy to na razie też wielka niewiadoma, ale w mojej głowie roi się od pomysłów - Petersburg, Helsinki, Tallin, Kijów, Astana, Taszkient, Teheran. Coś będzie trzeba wybrać. Trzymam się zasady, że wszystko co najlepsze w moim życiu wynika spontanicznie, więc nie wybiegam z planami za daleko w przyszłość.

W piątek załatwiałem wizy do Mongolii, obyło się bez problemów, poza jednym absurdem - uiszczenie opłaty wizowej na konto. Okazuje się bowiem, że inostranec****, nie może ot tak wejść i zrobić wpłaty na konto w banku VTB. Musi najpierw otworzyć swój rachunek, a cała procedura trwanie nie mniej, niż 2h. Próbowałem sprowadzić kogoś znajomego i zlecić mu wpłatę, ale wszyscy albo już w rozjazdach, albo jacyś pozajmowani. Szczerze się zatem do babki w bankowej informacji. - Inostranec? Wyciągnęła swój paszport i po 3 minutach było po bólu. Teraz mam na kwitku z potwierdzeniem jej adres, tyle fatygi to mogła jeszcze numer telefonu dopisać;) Rosja.

Tymczasem realizuję "Общага project" - porządkuję zbiór wspomnień z życia w rosyjskim akademiku. Z montażowni wychodzi właśnie 1 odcinek, wkrótce premiera.

Gdzieś tam na brzegu Bajkału:


* - odzież termoaktywna, pozdrowienia dla ekipy sklepu Hannah w Factory Luboń
** - łagodne rosyjskie przekleństwo
*** - WWO - Oni mogliby
**** - powinniście wiedzieć;) - obcokrajowiec

 A oto Bajkał właśnie... wtorek, 3 czerwca 2008





Cały album: http://picasaweb.google.com/bartek.biskupski/Bajkal3005206
Więcej wkrótce.
Posted by Picasa

 A prace w Irkucku wrą... czwartek, 29 maja 2008



w końcu 1 czerwca urodziny miasta...

 Irkuck nocą środa, 28 maja 2008




Więcej: http://picasaweb.google.com/bartek.biskupski/Jupitery2705
Posted by Picasa

 Zelenyj gorod sobota, 24 maja 2008


Poniedziałkowy poranek, wyglądam za okno przecierając oczy. Nie wierze! Zielono, tak zielono jakby ktoś w nocy zmienił scenografię. Wrażenie niesamowite, to miasto zrobiło się naprawdę piękne. Wszechobecna szarość przemieniła się, jakby jednym dotknięciem czarodziej różdżki w zieleń... i to z jaką intensywnością. Rozmokła, wydeptana gleba stała się niczym dzikie leśne runo, a drzewa, które wyglądały jakby miały już nigdy nie wypuścić liści teraz są nimi zasypane. Ulica 25 Oktiabria wygląda niczym tajemnicza aleja. Dobra, lekko przekoloryzowałem, ale zdecydowanie jest czym oko nacieszyć.

Poprzedni weekend spędziliśmy, dla odmiany na miejscu, w Irkucku. Zrobiło się jakoś tak poważnie i naukowo. Prace zaliczeniowe, wypracowania, referaty i uwaga… egzaminy i to całkiem serio, choć tylko dwa - jeszcze. I tak próbowaliśmy stworzyć naukową atmosferę, więc wybraliśmy się… na imprezę. Akurat zebrała się wesoła gromadka i wylądowaliśmy w Megapolis na, uwaga… emoparty. Haha, w rzeczy samej. Tylko, że żadnego emo nie spotkałem. Może płakali w kątach?;)

Impreza, jak impreza, ale o czym chciałem kilka słów poczynić. Otóż nasze internacjonalne towarzystwo. Dokładnie 2 miesiące temu, w Wielkanoc, poznaliśmy u naszych koleżanek z Poznania (które serdecznie, przy okazji, pozdrawiam) Ciang Boma - zabawnego Koreańczyka, z dość europejskim, jak na Azjatę usposobieniem, który od tamtej pory jakoś się przewija tu i tam. No i tak jakoś z nim i jego "ziomkami" wylądowaliśmy na imprezie, a w drodze na nią wciągnąłem w dyskusję z naszym przyjacielem. Jej rezultaty skłoniły mnie do małej refleksji. Ciang Bom studiując w Irkucku od 3 lat nabawił się mnóstwo uprzedzeń i obaw, a po tym co usłyszałem, to wcale się nie dziwie. Podejście "białych" Rosjan do Azjatów wszelkiej maści jest powszechnie znane i dostrzegalne nawet przez nas. Pisałem już o tym, przytaczając anegdotkę z autobusu. Skąd wynika przeświadczenie o ich wyższości, można się domyśleć patrząc na historię, jednakże wybitnie brak znajomości, szczególnie tej najnowszej, tłumaczy na ile jest to podejście nieuzasadnione. Młodzi historii nie znają, w ogóle niewiele wiedzą o świecie, poza wyjątkami, żeby nikogo nie urazić. Ale o tym za chwilę. Ciang Bom sprawnie rozróżnia Azjatów: Mongoł, Buriat, Koreańczyk, ruski azjata… Ruski azjata? - pytam. No właśnie, najniższa grupa społeczna, dres, gopnik, jak go nie nazwać - dawno zapomniał o swoich korzeniach, bełkocze tylko ledwo po rosyjsku korzystając z "przebogatego" słownika rugatelstv. Taki typ z przyjemnością skroi Cię z telefonu, plecaka, a przede wszystkim dokumentów, choć i butami nie pogardzi. Tak właśnie powstają stereotypy, uprzedzenia i rodzi się dyskryminacja tych, od których Rosjanie powinni się jeszcze dużo nauczyć. Tymczasem przyjeżdżający tu azjatyccy studenci tworzą izolujące się grupy i nie tylko ze względu na barierę kulturową, ale głównie na nieprzychylny stosunek miejscowych, którzy postrzegają ich głównie przez pryzmat - ile można na nich zarobić. Jakby jednak nie spojrzeć w przybliżeniu 80% samochodów, a jeszcze więcej autobusów i maszyn poruszających się po Irkucku pochodzi z Japonii i Korei, choć tam już dawno się wysłużyły, tymczasem odnoszę wrażenie, że nikt nie nauczył się jeszcze traktować Koreańczyka jako poważnego, chociażby partnera do interesów. To tyle jeśli chodzi o moje spostrzeżenia, subiektywne. Anegdota usłyszana od wykładowcy zaprzyjaźnionego z Buriatami: każdy Buriat przyjeżdżający do Irkucka wie jedno - że dostanie "lanie". Nie wie tylko kiedy.

Ludzie tu nie czytają. Fałsz. Czytają tylko brukowce. Prawda. Kupienie publicystycznego tygodnika w kiosku graniczy z cudem. Zazwyczaj trafi się jakiś stary numer sprzed kilku tygodni, po obniżonej cenie. Dlaczego? Itogi, Ogenok, Vlast', Russkij reporter, te tytuły trafiają do kiosków, i to nielicznych, po jednym egzemplarzu i tkwią w witrynach, póki naiwny Polak ich nie kupi, no i tak już obniżonej cenie. Przynajmniej takie mam wrażenie. Co więcej, wyciągniecie takiej gazety w autobusie i pochłonięcie się w lekturę przyciąga zdziwione spojrzenia. Społeczeństwo posiadaczy - wypasionych telefonów komórkowych obklejonych kamyczkami Svarovskiego, okularów Versace i torebek Vuitton... złoto-zębnych ludzi bez pojęcia o tolerancji . Krytyk się ze mnie zrobił. Swoją drogą widziałem dziś najkrótszą spódniczkę w życiu, aż nie umiem opisać jej długości. Jestem pod wrażeniem, ale o tym może kiedy indziej.

Teraz pochwalę. To co mi się tutaj podoba to rozwinięty, przynajmniej w pewnym sensie, sektor usług. Jakość owych usług ciężko mi jeszcze oceniać, ale co się zdecydowanie wyróżnia to szybkość pracy. Szewc naprawia buty na jutro, okulary odbierasz u optyka za godzinę lub dwie, a odbitki u fotografa po 10 minutach. Czy w między czasie u nas coś już się zmieniło?

Były wzniosłe przemyślenia, to musi być też trochę sensacji. Dzisiaj dowiedzieliśmy się na zajęciach rosyjskiego, że nawiedziło nas trzęsienie ziemi, które… przespaliśmy. No tak, telewizji nie mamy, w radiu puszczają tylko "moskiewskie" newsy, a lokalnej prasy nie czytujemy raczej, bo nie grzeszy… niczym. I tak w nocy z wtorku na środę w Irkucku o 5.50 potrząsało z siła do 3 stopni w skali Richtera, a to już ponoć da się odczuć - relacjonowała nasza lektorka Aleksandra Vladimirovna - musiała łapać przesuwające się meble. W epicentrum, tj. na dnie Bajkału dochodziło do 6 stopni. Jak donoszą poszukiwacze sensacji to dopiero początek, bowiem przesuwa się tu fala wstrząsów z Chin. Ile w tym prawdy, to się okaże, choć nie byłbym tutaj specjalnie zaniepokojony, bo naukowych przesłanek ku potwierdzeniu tej tezy nie ma.

Na zakończenie mały polski wątek. Spotkała mnie dzisiaj niewątpliwa przyjemność - Ogórki konserwowe "Chili" z Radzymina. Mniam.

Abstrahując:

... a Irkuck już śpi, dobranoc.

 O pobiedzie ichniej i naszej środa, 14 maja 2008


Dla nikogo zapewne nie jest nowością, że 9 maja Rosjanie świętują zwycięstwo w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej. Miałem przyjemność obserwować, nawet uczestniczyć w obchodach 63 rocznicy "pobicia szkopa". Obserwacji moich kilka. Jak już napomniałem od dobrych kilku dni miasto wyraźnie przygotowywało się do owego święta. Uwaga wszystkich koncentrowała się na porządkach, remontach i kto wie czym jeszcze.
W Dzień Pobiedy, tradycyjnie, przez miasto przechodzi parada. Zmierza ona na skwer Kirowa, największy plac w mieście, gdzie odbywają się główne uroczystości. Silnie zmotywowany, głównie swoimi wyobrażeniami na temat pompatycznych obchodów, zapragnąłem wstać skoro świat i udać się na 9.00 w miejsce skąd rozpoczyna się owa parada, a mianowicie pod "tanka" na ulice Sowiecką.

Wstać mi się nie udało, czego z perspektywy nie żałuję, ale o tym dalej. Wyskoczywszy z łóżka po wspomnianej dziewiątej poleciałem na trolejbus by czym prędzej dostać się na skwer. Próżny okazał się mój pośpiech, bowiem uroczystość rozpoczęła się dopiero o 11. W drodze na przystanek coś mocno ukuło mnie w oczy. Pasy, linie, znaki! I nagle wszystko stało się takie proste i oczywiste - skąd, dokąd i którędy jeżdżą. Na początku tygodnia na jezdniach pojawiły się zebry, teraz jest już komplet.
Docieram na plac Kirowa, ludzi multum, ile nie wiem, ale zdecydowanie sugeruje to huczne obchody. Niecierpliwie doczekuję 11. Nieskończona wiązanka z ust speakera - Berlin zajęty. Na plac wjeżdżają dwa, świeżo odmalowane uaz'y, a na nich "generały" wymachujące do porozstawianych dookoła placu kompanii. No dobra, a gdzie te czołgi, samoloty? To już wszystko? Na plac wjeżdża jeden opancerzony transporter. Szału nie ma. Z głośników leci Final Countdown, a wyskakujący z pojazdu "soldaty" zaczynają ostrzeliwać się ślepakami, pozorując przy tym jakieś wygibasy w stylu "brejkdens". Ciężko się nie śmiać. Skaczą przez ogień, gołymi dłońmi tłuką cegły. Rambo się chowa ;) Cała impreza kończy nie w niespełna godzinę po rozpoczęciu. Tłumy rozpełzają się po centrum i nabrzeżach Angary.


Dotychczas miejscowi usilnie próbowali nas wyuczyć, że to sovsem ne Alianty pobedili w wojnie, tylko wyłącznie oni. Temat rzeka, a w dyskusje lepiej się nie wdawać, bo rację i tak muszą mieć. W drodze na imprezę do znajomej, w przystankowym "pawilonie" poznajemy jakiegoś młodego człowieka, no dobra na pewno starszego niż my. Imię mi się ulotniło, mniejsza. Szalenie serdeczny, pozytywny człowiek, choć już lekko zmęczony świętowaniem. Wymieniamy kilka przyjaznych zdań, pada pytanie: kto pobedil? Odpowiada sam sobie - nie Ruscy, nie Amerykańcy - pobiedili bracia słowianie. Taka odpowiedź mi się podoba, jemu wyraźnie też, chociaż nikt tutaj nie potrafi zrozumieć czemu nie świętujemy "zwycięstwa" tak hucznie, jak oni.


Nasze małe zwycięstwo. Nad czym? Głównie słabościami i zmęczeniem. Rzecz się ma o naszej weekendowej wyprawie.
Z rana ulotniliśmy się od koleżanki, delektując się jeszcze przed wyjściem normalną toaletą i łazienką wraz z ich wszystkimi wygodami. A co! Plan na kolejne 3 dni to przejście pieszo odcinka KBZD, potocznie zwanej krugobajkałką. Jest to niewątpliwie najbardziej malowniczy odcinek kolei transsyberyjskiej, położony wzdłuż południowo-zachodniego brzegu Bajkału. Dodam, że obecnie już nieczynny, gdyż wraz z budową zapory na Angarze w Irkucku, jeszcze za Stalina, trasa między Irkuckiem, a Sliudanką zmieniła swój bieg. A szkoda. Odcinek, który zaplanowaliśmy do przejścia łączy miejscowości Port Bajkał, położoną u brzegu Angary na 72km trasy, i Sliudanka na 159km trasy, licząc od Irkucka. W sumie grubo ponad 80km do przejścia w dwa dni. Jest co zasuwać. Po drodze czeka na nas 37 tuneli, które "na oko" stanowią jaką 1/10 trasy, do tego akwedukty, galerie i mniej lub bardziej opuszczone wioski.

Dzień 1, sobota 10.05, 72km-85km
Około 13 przyjeżdżamy do Listwianki, skąd przez Angarę do opustoszałego Portu Bajkał zabierze nas prom. Nasz ulubiony przysmak - wędzony na ciepło Omul, relaks na słonecznej, kamienistej plaży i w drogę.
Początek naszego marszu nieco się opóźnia, bowiem w Porcie Bajkał nie możemy odmówić sobie spenetrowanie stojącego samotnie dźwigu - żurawia. Podniecenie niesamowite, widoki również, nogi trochę jak z waty. Nigdy wcześniej nie miałem jeszcze okazji gramolić się na coś takiego. Polecam.

Ruszamy po 18.00 i w niespełna 3h pokonujemy jakieś 12km. Po drodze z małego domku wyłania się człowiek, który informuje nas, że w najbliższej okolicy rozbić się nie możemy, bowiem urządzona jest tu stacja dla zorganizowanych wycieczek przyjeżdżających koleją. Ot ciekawe - praca - cieć-pilnujący, relikt ZSRR - spotkamy takich jeszcze po drodze.
Rozbijamy się na niewysokim klifie przy 85km. Mała kolacja i błyskawicznie zapadamy w sen. W porównaniu do naszych poprzednich nocy w namiotach, ta jest niesamowicie ciepła, komfortowa.

Dzień 2, sobota 11.05, 85km-122km
Budzi nas słońce, a nie chłód jak bywało wcześniej. Miła odmiana. Sprawnie zwijamy "obóz", nasz plan kąpieli szybko legł w gruzach. Woda mrozi krew w żyłach. Plan na dzisiaj to jakieś 30-40km do przejścia. Po kilku kilometrach zatrzymujemy się jeszcze na śniadanie przy intrygującej ruinie. Dalej każdy pójdzie już swoim tempem. Początkowo samotne spacery przez tunele budzą we mnie lęk. Z każdym krokiem robi się coraz ciemniej, najpierw z pola widzenia znikają podkłady, potem szyny, aż w końcu nos. Ciemność całkowita. Nerwowo szukam czołówki w kieszeniach. Jest. Po kilku minutach w oddali pojawia się wyjście. Ulga. Najdłuższy tunel na trasie ma około 800m i idzie się przez niego dobre 8-10min.

Kilka słów o charakterystyce chodzenia po torach jest to bowiem jedno z najmniej przyjaznych i niewdzięcznych podłoży, z jakimi przyszło mi się zetknąć. Dlaczego? Głównie dlatego, że nie da się iść jednostajnie. No tylko chodzenie w zaspach i zapadanie się po pas jest bardziej męczące. Wzdłuż trasy nie ma praktycznie ścieżek, pojawiają się sporadycznie, głównie w okolicach wiosek. Cały szkopuł w tym, żeby iść po podkładach, a te nie dość, że rozłożone w nierównych odcinkach to jeszcze tak, że odległość pomiędzy nimi to trochę za mało na jeden krok, a odległość dwóch to już zbyt wiele. I bądź tu mądry. Biodra i kolana dostają popalić. Wkrótce opracowuje system sprężystego wybijania się i udaje mi się dosięgać co drugiego podkładu. Męczące. Średnia prędkość naszego marszu oscyluje w okolicach 4km/h, idąc równo i energicznie, co 2 podkład udaje mi się "rozpędzić" do 5km/h. Z perspektywy jazdy samochodem, pociągiem czy nawet rowerem 40km to niewiele, jednakże przejść pieszo taki odcinek po torach - spróbuj samemu.
Ja, przyroda, muzyka na uszach. Jest dużo czasu na przeróżne przemyślenia. Pogoda dopisuje, z kilometrami zrzucam kolejne warstwy ubrań, nieśmiało po raz pierwszy odpinam nogawki od spodeni. Wiosna na całego.
Pierwsza przerwa po 15km. Setny kilometr. Masaż stóp, czekolada i po niespełna półgodzinie ruszam dalej. Z początkowego ambitnego planu dotarcia do 130km, w porozumieniu ze swoim organizmem ustalam, że dalej niż do 125km nie pójdziemy. Mijam przylądek Polovinnyj i najdłuższy tunel na trasie . Jak nazwa wskazuje - połowa trasy - 110km. Czas na przerwę. Mała drzemka na popołudniowym słońcu, obiad w postaci chleba i chińskiej zupki "na zimno". Mam nadzieję doczekać Kuby, który jednak się nie pojawia. Ruszam dalej. Spotykam Mark'a i Christinę, znajomych Kanadyjczyków, z którymi byliśmy na Olchonie. Żeby było śmieszniej wyruszyli z drugiej strony i spotkaliśmy się dokładnie w połowie trasy. Zostawiam im wiadomość dla Kuby - będę czekał na 125km. Idę już z nogi na nogę, zatrzymując się coraz częściej, przysiadając gdzie popadnie. Mijam wioskę Marituj. Liczę kroki.
122km - przylądek Kirkirej - 20:40, wystarczy. Siadam pod daszkiem i przygotowuję kolację. Danie główne i jedyne - kartoszeczka, czyli puree instant. Dociera Kuba. Noc na przylądku, z którego rozpościera się niesamowity widok. Mimo zebrania drewna nie mamy już sił rozpalać ogniska. 37km w nogach i kolejne tyle do przejścia.

Dzień 3, poniedziałek 12.05, 122km-149km
Tym razem budzi nas budzik. Śpi się tak dobrze, że nie możemy sobie zaufać. Słońce nieśmiało przebija się przez chmury. Solidne śniadanie i marsz. Pierwsze kilometry mijają niepostrzeżenie. Planuję przerwę na 15km, jednakże zagęszczenie wiosek jest tak duże, że średnio mi się tu udaje. Najpierw kurort, zdaje się dla pracowników kolei, drewniane domki klasy lux, baseny… wyłania się cieć-strażnik, mykam dalej. Obóz sportowy, już chcę siadać, ale dwa średnio przyjazne psy dają mi do zrozumienia, że mam iść dalej. Mijam jeszcze wioskę Sharazhalgai, w której nawet nie ma gdzie usiąść.
Chowa się słońce, temperatura gwałtownie spada. Na 139km robie przerwę. Jedyne jedzenie jakie mam to kilka owsianych ciasteczek. Delektuję się nimi pieczołowicie.
Poprzedniego dnia Mark, wskazując na mapie podpowiedział nam, że możemy skrócić sobie drogę o kilka kilometrów i zamiast dochodzić do stacji w Sliudance, odbić w góry na 149km i dojść do stacji Temnaja Pad', skąd elektryczką dotrzemy do Irkucka. Z tego, co pamiętamy jeszcze z naszej wycieczki w Chamar-daban w poniedziałek ostatni pociąg ze Sliudanki odjeżdża do Irkucka o 19.19.
Mam zatem komfort czasowy, zostało 10km. Idę spokojnie, po drodze uzupełniam wodę w topniejącej rzece, zatrzymuję się przy siedlisku ptaków pobawić się trochę aparatem. Od kilku godzin deszcz "wisiał" już wyraźnie w powietrzu. Pada. Nie specjalnie przeszkadza mi to w chodzie, jedynie podkłady robią się śliskie. Równo o 17.00 docieram na 149km do wioski Stara Angasolskaja. W drewnianej budce biorę się za gotowanie, cudów nie będzie - kartoszeczka i chińska zupka. Kilka minut po 18 żegnamy się z krugobajkałką i odbijamy w górę, w kierunku stacji. Mamy do pokonania dobre 4km. Wędrówka przez rozmoknięty, błotnisty las przywodzi mi na myśl wspomnienia z dzieciństwa - deszczowe spacery po klifie - z Trzęsacza do Rewala. Wspinając się dość ostro przez ostatni kilometr docieramy do stacji. Wedle naszych obliczeń pociąg powinien być tu w ciągu 20min. Tymczasem deszcz rozpadał się na dobre, chowamy się pod daszkiem w opuszczonej chacie. Co kilka minut przemykają składy towarowe, liczące po 60 i więcej wagonów. I tak jeden za drugim, a elektryczki, jak nie było tak nie ma. Minęła godzina. Wizja kolejnej nocy w namiocie i to w takim deszczu jest średnio atrakcyjna. W oddali widać budkę zawiadowcy, no cóż, idziemy. Szaga marsz! - wyskakuje z budki z karabinem. Izvenicie… - zaczyna Kuba… - będzie za 10min - otrzymujemy w odpowiedzi. Wracamy na peron. Do Irkucka docieramy o 23.30. O prysznicu można już tylko pomarzyć… za to satysfakcji nie odbierze nam nikt.

Galeria: http://picasaweb.google.ru/bartek.biskupski/Krugobajkalka101205/

Dzisiejszy post wyszedł wielowątkowy, zaczynać kolejnego nie ma sensu, więc dorzucę tu jeszcze słów kilka.
Rosyjski nacjonalizm, szowinizm, a nawet rasizm to nic nowego. Mówi się o tym i pisze dużo, szczególnie ostatnimi czasy. Jak się dzisiaj dowiedziałem na zajęciach z Migracji we współczesnej Rosji, Irkuck wbrew pozorom jest według badań jednym z najbardziej ksenofobicznych miast Rosji. Wbrew pozorom, bo przecież miasto od wieków zamieszkałe przez wiele nacji i grup etnicznych, miasto gdzie zsyłano przedstawicieli różnych narodowości. Tolerancji się nie nauczyli, a widać to na każdym kroku. Po powrocie z zajęć Jan opowiada historię. Rzecz ma miejsce w podmiejskim zatłoczonym autobusie. Wszystkie miejsca siedzące zajęte, w przejściu tłok. Kierowca wstaje i przechadza się po autobusie, dostrzega jednego "azjatę", prawdopodobnie Buriata, wskazuje palcem - ty już tu nie siedzisz. Tamten wstaje bez słowa.

Wskoczmy jeszcze do innej bajki. Zepsuł mi się adapter bluetooth, wybrałem się zatem do marketu elektronicznego Eldorado. Kolejna zachodnia kalka, jeśli nie plagiat. Zupełnie jak Media Markt - te same kolory w reklamach, ta sama czcionka, generalnie wszystko wygląda tak samo - tylko nazwa inna. Pomyślicie, że to pewnie ta sama sieć tylko pod inną nazwą. Otóż nie, w Moskwie spotkaliśmy Media Markt… używający koloru różowego.
Stoję przy regale i oglądam 3 różne modele. Bałagan na wieszaku i brak cyferek przy kodach kreskowych uniemożliwia mi zidentyfikowanie ceny poszczególnych modeli. Szybko odnajduje się pani sprzedawczyni i oferuje mi pomoc. Komputer wie wszystko, zatem idziemy sprawdzić. Różnice między modelami wyczytałem sobie z opakowań, bo z zewnątrz różnią się tylko kolorami. Okazuje się, że najlepszy jest najtańszy. Sprzedawczyni komentuje - vot tak tol'ko v Rossii. Co prawda to prawda.

Dzisiaj wyjaśniło się dlaczego wzbudzamy taką ciekawość w stołówce. Jemy przecież normalnie - chyba. Otóż okazuje się, że nie do końca. Miejscowi zdecydowanie rzadziej, jeśli w ogóle, używają noża do posiłków, ba niektórzy ponoć nawet nie potrafią się nie posługiwać.
Gdyby po powrocie okazało się, że zapomniałem jakiejś z podstaw dobrego wychowania to nie czujcie się skrępowani mi o tym zasygnalizować ;)